W Justynie rozszalał się nagle patriotyzm. Miała w tym swój udział zza grobu Klementyna, która godzinami opowiadała wnuczce o powstaniu styczniowym i wyczynach pradziadka, w Justynę zapadło to głęboko, upadek ojczystego kraju gnębił jej duszę, teraz zaś odrodzenie odbiło się fanfarami. Nareszcie miała kraj pochodzenia, ojczyznę przodków, przestała się czuć upokorzonym podrzutkiem, koniecznie chciała to jakoś wykorzystać i nie wiedziała jak. Najchętniej przeniosłaby się do Polski na zawsze, a co najmniej przeniosłaby dzieci, ale na to nie miała szans, bo najmłodszy z George'ów Blackhillów był dziedzicem majoratu. Wygłupił się z tym majoratem jego pradziadek, mąż Arabelli, i nic już na to nie można było poradzić. Pozostawała Karolina, pod tym względem swobodna, ale Justyna wyraźnie już zaczynała widzieć, że Karolina ugrzęźnie w Noirmont. Pożałowała, że nie ma więcej dzieci i uczyniła to jedno, co jej było dostępne. Pozostała u owdowiałej matki przez całe dwa miesiące i przymusiła progeniturę do nauki języka, który i tak już obydwoje w dużym stopniu znali.
Rzecz oczywista, jej patriotyczna decyzja stała się dla Antoinette źródłem ciężkiej zgryzoty…
Młody wicehrabia de Noirmont, masochistycznie trzymający się nieznośnej kuzynki, zagustował w kraju przodków po kądzieli i również spędził tu pełne dwa miesiące, co niepomiernie ucieszyło jego wracającego do Francji ojca. Finansowo ten pobyt w Polsce nie umywał się do pobytów w Paryżu, w Monte Carlo, w Biarritz, w Neapolu, w Londynie i stanowił samą oszczędność, wysoce pożądaną. Zawsze lubił siostrzenicę, a teraz polubił ją jeszcze bardziej, bo też dobrze widział, skąd się bierze dziwaczna fanaberia syna.
Wyjątkowo jakoś, trzeba to sobie powiedzieć, od czasów mezaliansu z gdańską kupcówną i okropnej pomyłki Arabelli, nie było w tej rodzinie komplikacji matrymonialnych. Młode pokolenie lokowało uczucia we właściwej sferze, żadna panienka nie uciekała ze stajennym, żaden młodzieniec nie pchał się do ołtarza ze zdeklarowaną kurtyzaną i zawsze ktoś miał pieniądze. Teraz również wyglądało na to, że to wszystko ułoży się sensownie.
Jack Blackhill, uparcie kochający Justynę, cierpliwie wysłuchawszy kilku mało życzliwych uwag na tle idiotycznych pomysłów dziadka, postanowił odpracować głupotę przodka i wspomóc żonę. Nabył pół morgi gruntu na peryferiach stolicy i zlecił budowę eleganckiej willi, którą od razu ofiarował córce. W ten sposób obligował niejako Karolinę do kontaktów z ojczyzną matki i babki, a w każdym razie tak mu się wydawało.
Realizacją zlecenia lorda Blackhilla zajął się oczywiście Marcinek, dzięki któremu od początku nie było żadnych kłopotów ze spadkiem po panu Przyleskim. Rodzeństwo zmarłego dziadka, młodszy brat i jeszcze młodsza siostra, przepadło gdzieś prawie od początku pierwszej wojny światowej i wszystko wskazywało na to, że obydwoje ugrzęźli po niewłaściwej stronie wschodniej granicy, wątpliwe było zatem, czy się jeszcze kiedykolwiek objawią wśród ludzi. Kto nie zdążył z komunistycznego raju uciec w pierwszej fazie rewolucji, ten już tam pozostał.
Trzymając się doskonale, owdowiała Dominika postanowiła zimę spędzić na Riwierze, a następne lato w Anglii, resztki majętności pozostawiając pod opieką Florka. Pieniądze po różnych bankach jeszcze się plątały, Marcinek umiał nawet wyliczyć, ile tego jest, i widać było, że na podróże starczy. W ostatniej chwili przed opuszczeniem kraju napisała jeszcze testament i zostawiła go pod opieką dla odmiany Marcinka.
Rozjechało się to całe towarzystwo dopiero na początku września.
Dla Antoinette te dwa miesiące to było za wiele. Sensu jej wszystkie zgryzoty nie miały żadnego, ale wątroba rozumu nie posiada i reaguje po swojemu. Do państwa przyjeżdżali goście, Justyna obu braci Kacperskich traktowała jak równych sobie, zapraszała, młode i piękne panny jakoś dziwnie grawitowały ku Marcinkowi, Marcinek umiał się znaleźć, był uprzejmy, w uśmiechu błyskał zębami, a fakt, że wszystkie te baby miał w nosie, do obłędnie zazdrosnej żony nie docierał. Dominika wciąż załatwiała z nim jakieś interesy, w dodatku jeździł do Warszawy w sprawie tej willi dla Karoliny, i w rezultacie w początkach października ta samoistna żółtaczka nieszczęsną dopadła.
Szpital nie wchodził w rachubę. Antoinette raczej padłaby trupem na miejscu niż pozwoliła oderwać się od męża. Szczerze zmartwiony Marcinek pofolgował interesom, żeby siedzieć przy żonie, lekarzy oczywiście sprowadził, zioła kazał parzyć, Florek również troszczył się o bratową, ale chorobie nie dali rady. Tuż przed Zaduszkami odbył się pogrzeb na miejscowym cmentarzu.
Po pogrzebie obaj samotni bracia, nie mając dla kogo wyprawiać stypy, sam na sam usiedli przy winie.
– Coś mi chciała powiedzieć w ostatniej chwili – rzekł smutnie Marcinek, wpatrując się w ogień na kominku. – Dziwne jakieś rzeczy i nie zdołałem jej zrozumieć. Szkoda jej.
– Męczyła się okropnie i na tamtym świecie ma lepiej – pocieszył go Florek. – Mnie też usiłowała coś powiedzieć, ale tyle z tego wiem, że chyba o pamiątki jej chodziło.
– Jakie pamiątki?
– Po niej. Żeby jakieś pamiątki po niej zostawić, nie wyrzucać. Jakieś coś jedno szczególnie. Marcinek nieco się ożywił.
– A wiesz, że mnie też tak wyszło. Nie wyrzucać rzeczy po niej. Niczego wyrzucać nie zamierzam, niech sobie leży, miejsca dosyć. I też mi się wydaje, że na jakiejś jednej rzeczy najwięcej jej zależało.
– Co to mogło być?
– Żebym ja wiedział! Nieboszczki wola, rzecz święta, w ramki bym oprawił. Wiecznie się gryzła, chociaż niepotrzebnie, niechby chociaż z tamtego świata popatrzyła, że jej życzenia spełniam.
Florek chciał pomóc bratu. Zaczął sobie z wysiłkiem przypominać te ostatnie chwile bratowej. Jej chorobę traktował poważnie, słów słuchał z uwagą, ale brzmiały mętnie i słabo, trudno było wyłuskać z nich konkretne polecenie. Z pewnością troszczyła się o coś i kłopotała, ale co to mogło być? Niemożliwe przecież, żeby najcenniejszym przedmiotem jej życia była stara poduszeczka do igieł, a takie miał wrażenie, jakby na nią patrzyła i jej usiłowała dotknąć. No owszem, lubiła ją…
Tu wtrąciła się stara Kacperska, ich matka.
Od śmierci męża, czyli już od trzech lat, żyła tak, jakby jej wcale nie było. Cichutko, na uboczu, ostatnio pielęgnując synową, którą pokochała, a troskę o dom i gospodarstwo zostawiając doskonale wytresowanej służącej, już nie bardzo młodej, ale pełnej sił niespożytych. Prawie można było zapomnieć, że w ogóle jeszcze istnieje. Weszła teraz do paradnej komnaty, która w prawdziwym dworze byłaby salonem i w której jej synowie wspominali przy winie świeżo pochowaną nieboszczkę.
– O czemże wy gadacie? – spytała cicho, ale surowo. – Toć ona zawsze o ten igielnik się troskała. Toć sam w listach pisałeś, a chłopy się z tego naśmiewały. Każda baba ma takie coś, co jej do serca przypadnie, i może być nawet, że do trumny chciała, żeby jej włożyć, ale już się nie włożyło, tedy przepadło. Po francusku gadała, tedym niewiele rozumiała, ale oczy w głowie jeszcze mam i nie zaślepłam na starość. Na to cięgiem patrzyła, no, ładne, nie powiem…
Z fałd sukni, bo fartucha już nie nosiła, postanowiwszy w ostatnich latach życia upodobnić się do pani Dominiki, wyjęła i pokazała synom dużą poduszeczkę do igieł i szpilek, bardzo dekoracyjną i w niezłym stanie. Czerwony aksamit obszyty był na krawędzi drobnymi muszelkami, połyskującymi masą perłową, a w wypukłym środku tkwiło ledwie kilka igieł i jedna szpilka z główką z korala.
– Słyszę, że tu wydziwiacie, bo głucha też nie jestem. A słabo to mi się robi we środku, nie w głowie – dodała z lekkim sarkazmem. – Przyniosłam wam. To jej pamiątka była najświętsza, może po matce miała albo co. Co tam z tem zrobisz, to już nie wiem, ale grzech byłoby zmarnować i wyrzucić.
Oddała poduszeczkę Marcinowi i wyszła.
Obaj bracia z wielką ulgą przyjęli sugestię matki, ale wspomnień nie poniechali. Obu korciło coś jeszcze.
– Ty pamiętasz, jak to było, osiemnaście lat temu, jak po pannę Justynę do Calais pojechałeś – zaczął w zadumie Florek.
– Jakże mam nie pamiętać, i to jeszcze w tej chwili? – przerwał mu Marcinek. – Wtedy ją przecież poznałem!
Florek wahał się przez chwilę.
– Tyle lat… Pani Klementyna już nie żyje… Czyja wiem… Nie mówiłem ci wtedy, ale ja się czegoś domyślałem. Klejnot zaginął, zgadłem jaki. Diament to był. A ów posłaniec jubilera, ten co tam potem uciekł, do twojej Antosi pojechał. Tak teraz myślę, czy ona czasem na ten temat czegoś nie wiedziała i czy tego właśnie nie próbowała przed śmiercią powiedzieć…?
Marcinek równocześnie kiwnął głową i wzruszył ramionami.
– Otóż powiem ci, że mam wrażenie podobne. Pamiątka pamiątką, ale ona i do mnie coś takiego mówiła, z tym że nie wiem… Czy ona to w ogóle gdzieś ma, czy tylko wie, gdzie jest. Sensu w tym nie widziałem i nie widzę, bo przecież, pamiętasz to chyba, tamten głupek to zgubił, do morza mu wpadło. Pani Klementyna zaniechała poszukiwań. Wiedziałem przecież, nawet i bez ciebie, że w grę wchodzi jakiś utracony skarb, a jakaś stara awantura z diamentem, angielsko-indyjska, też mi się o uszy obiła.
– No więc właśnie…
– Czekaj! Zaraz! Jej po nim coś zostało, w końcu to moja żona… Taki mały sakwojażyk, żółty, widziałem go. Nie pchała mi go pod nos, chociaż nie czepiałem się wcale, nie miałem pretensji, proszę bardzo, mogła sobie pamiątkę zachować. Po tamtym chłopaku to było…
– I gdzie to jest?
– Pojęcia nie mam. Raz to widziałem i nigdy więcej.
– No to masz. Czy on to na pewno w morzu zgubił…?
Popatrzyli na siebie. Wątpliwość się zalęgła. Umierająca Antoinette z całą pewnością usiłowała coś powiedzieć i gnębiło ją to wyraźnie. Gdzie się podział sakwojażyk pomocnika jubilera…?
Teraz Florek wzruszył ramionami.
– Nawet bym nie wiedział, gdzie szukać. Podejrzewam, że to zostało w Noirmont…
– Moim zdaniem, należy o tym powiedzieć pani Justynie – zawyrokował Marcinek. – Na wszelki wypadek. Nie ma pożaru, w Noirmont nic się nie dzieje i niczego się nie wyrzuca. Przy okazji.