Zrezygnowawszy z korespondencji, nie poniechał jednakże wspomnień. Przecudowna, roziskrzona bryła jawiła mu się przed oczami, budząc żal, że dla niego przepadła. Skoro już przeżył tyle okropności, niechby miał co z tego. A tu nic. Szkoda. Wielka szkoda…
Gryzło go to coraz silniej, bo nawet nie miał się komu zwierzyć. Bratu może, ale brat mieszkał we Francji, niebezpiecznie pisać do Francji. Poza krajem nie miał nikogo. Chcąc nie chcąc, musiał dusić w sobie denerwującą tajemnicę.
Porósł w końcu nieco w pierze, wypchnął z pamięci Antoinette i ożenił się z córką swojego pryncypała. Żona urodziła mu córkę. Bogacił się stopniowo i nadal nie miał się komu zwierzyć, bo nie można przecież wyjawiać takich sekretów kobietom…
Kiedy wreszcie zyskał powiernika płci męskiej w postaci wnuka, diament zdążył już przeistoczyć się w legendę z zamierzchłych czasów. Nawet przypadkowe usunięcie z tego świata wicehrabiego zaczęło wyglądać jakoś inaczej, utraciło cechy zbrodni, przestało być pewne. Bo może jednak to wcale nie on potrącił ten idiotyczny słupek, tylko nieboszczyk osobiście, rzucił się przecież pierwszy…
W każdym razie wnukowi można już było o romantycznym wydarzeniu opowiedzieć…
Biblioteka w Noirmont miała wyraźnego pecha. Uzgodniwszy sprawę z matką i dowiedziawszy się, czego ma szukać w tym nawale lektury, Karolina, żywo zainteresowana ziołami, miała szczery zamiar spełnić życzenie prababki i raz wreszcie przejrzeć wszystko porządnie, ustawiając później z jakimś sensem, tematycznie albo chronologicznie. Równie zainteresowana była jednakże podwarszawską willą, która stanowiła jej prywatny dom. Chciała być panią własnego domu w całej pełni, w Noirmont zaś ciągle rządziła obecna hrabina de Noirmont, jej teściowa, a równocześnie cioteczna babka, osoba o charakterze niekoniecznie przyjemnym.
Niegdyś dziko rozrzutna, a zarazem chciwa, teraz, widząc postępujący upadek majętności, poniechała rozrzutności i przerzuciła się na skąpstwo, czego cioteczna wnuczka, jako dziecko, w ogóle nie dostrzegała. Dopiero poślubiwszy jej syna, zorientowała się, iż koegzystencja z teściową w żaden sposób nie wyjdzie i młoda wicehrabłna de Noirmont nie będzie miała nic do gadania.
Nie zamierzała się temu poddawać, ale nie miała też ochoty na codzienną wojnę. Wolała urządzić po swojemu własne gospodarstwo w skromnej, zaledwie dziesięciopokojowej willi z ogrodem, gdzie wreszcie czuła się osobą dorosłą. Zaangażowała służbę, godną zaufania pokojówkę biorąc od babki Dominiki, z talentem znalazła kucharkę, a lokaja naraił jej Marcinek. Zwlekała z wyjazdem do Francji, ciesząc się swobodą, mąż zaś przeciwko temu nie protestował. Wicehrabia de Noirmont miał spokojne usposobienie, w matkę się nie wdał, artystycznie potrafił nic nie robić, nie nudząc się nigdy, w posiadłości przodków spadały na niego rozmaite obowiązki, których nie kochał i też wolał oddalić się nieco od rodziców.
W ten sposób, zwłócząc, ile się dało, i zimę spędzając w paryskim domu, na dłuższy pobyt w Noirmont przybyli, kiedy Karolina była już w ciąży.
Teraz dopiero w całej krasie objawiły się cechy charakteru starej hrabiny, która już we wczesnej młodości zdołała obudzić niechęć teściowej, i Klementyna z tamtego świata mogła sobie gratulować przezorności. Skąpstwo aktualnej pani na Noirmont urosło do rozmiarów patologicznych, wydatnie wspomagane zwyczajną głupotą.
O żadnych prawdziwych oszczędnościach nie miała najmniejszego pojęcia. We wczesnej młodości bogata z domu, dokładnie zmarnotrawiła swój posag, wydając pieniądze bez żadnego opamiętania, niszcząc i gubiąc najcenniejsze nabytki przez niedbalstwo i bezmyślność. Zarazem chciała błyszczeć, imponować i prezentować gest, co wychodziło jej równie głupio, jak kosztownie. Zdołała w pewnym stopniu zrujnować męża, mimo iż w owych czasach kasę trzymała Klementyna.
Po śmierci teściowej nastąpił w niej przełom. Jak niegdyś idiotycznie wyrzucała pieniądze, tak teraz równie idiotycznie zaczęła je oszczędzać. Kazała służbie wkręcać słabe żarówki w żyrandolach, męża zmuszała do jadania na wyszczerbionej porcelanie, zaniechała przyjmowania gości, usiłowała głodzić krowy i świnie, żałowała ziarna dla kur, zabraniała wycierać kurze, bo od tego meble się niszczą, i unikała mycia, żeby nie marnować mydła. Mięso i ryby kazała przechowywać tak długo, aż się rzetelnie zaśmiardły, owoców zaś nie pozwalała tknąć, póki całkiem nie zgniły. Ograniczała ilość służby, dzięki czemu dom z roku na rok popadał w coraz większe zaniedbanie i gdzieniegdzie zaczynał się sypać, co znakomicie podwyższało koszty ewentualnych remontów. Hrabia-małżonek nie protestował, bo od dawna przywykł do swego miejsca pod pantoflem.
Karolina, w odniesieniu do biblioteki, miała jak najlepsze chęci i mnóstwo zapału, ale na samym wstępie natknęła się na trudności. Książki stanowiły ciężar potężny, a dla niej rola tragarza nie była w owym momencie najstosowniejsza. W obliczu rażącego braku służby do pomocy nie miała nikogo, próbowała posłużyć się mężem, wicehrabia jednakże w uprawianiu lenistwa osiągnął mistrzostwo, migał się artystycznie i wszystkie siły poświęcił, żeby zniechęcić żonę do tej całej roboty. Kochać ją kochał, ale pracowitość wstępowała w niego wyłącznie w jednej dziedzinie, natury czysto osobistej, i tu, rzeczywiście, zapał z niego tryskał. Poza tym nigdzie.
W rezultacie w ciągu całego pobytu Karolina zdołała uporządkować dwie półki lektur całkowicie współczesnych, te książki bowiem były lekkie, możliwe dla niej do udźwignięcia. Na tym się skończyło, bo zaraz potem pokłóciła się z teściową wyjątkowo porządnie.
Temat kłótni dla hrabiowskiej rodziny był zdecydowanie nietypowy. Rzecz poszła o pożywienie.
Karolina w ciąży miała apetyt zgoła szaleńczy. Nie jadła, żarła ze łzami szczęścia w oczach, nie tyjąc przy tym. Gdzieś się to w niej podziewało niezauważalnie, także dla niej samej, w godzinę po posiłku robiła się tak głodna, jakby od tygodnia nie miała nic w ustach. Pomysły jej się przy tym przytrafiały straszliwe, w kwietniu domagała się winogron, chodził za nią czerwony kawior i polski barszcz. Na tle pasztetu z truflami i zwykłego śledzia prosto z beczki robiła się półprzytomna, normalnie pogodna, wesoła, żywa i energiczna, gotowa była teraz płakać z głodu. Rozmaite sery śmierdziały w całym zamku, bo Karolina musiała mieć pożywienie pod ręką, nie mogła na nie czekać, nie była w stanie się opanować. Pierogami z kapustą zdezorganizowała całe życie kuchenne, bo nikt nie umiał ich dobrze zrobić, przez trzy dni szalały po niej wyłącznie jajka faszerowane i serca z karczochów. Ostryg czepiała się pazurami regularnie dwa razy na tydzień.
Nie były to koszty, które zubożyłyby rodzinę nieodwracalnie, pomijając już fakt, że obłędnie żerta dama wniosła wspaniały posag, ale patologicznie skąpa teściowa nie mogła tego znieść i przyszła chwila, kiedy befsztyk po angielsku nieomal wyrwała synowej z ust. Dlaczego akurat ten befsztyk ją dobił, a nie na przykład kawior czy łosoś w śmietanie, nie wiadomo, być może stanowił ostatnią kroplę. Karolina dostała szału, stara hrabina też i zaraz nazajutrz młoda para wyjechała do Polski. Co wicehrabia przeżył w podróży, karmiąc żonę, ludzkie słowo nie opisze, w każdym razie był zdania, że do samej śmierci tego nie zapomni. Tyle miał jeszcze przytomności umysłu, żeby do warszawskiej służby pchnąć depeszę z nakazem przygotowania wystawnego przyjęcia na siedem osób, co pozwoliło mu uniknąć strasznych scen w domu.
Z tej to przedziwnej przyczyny córka Karoliny, Ludwika, urodziła się w Warszawie i automatycznie zyskała polskie obywatelstwo, a biblioteka w Noirmont znów poszła w zapomnienie.
Śmiertelna obraza złagodniała nieco dopiero po kilku latach. Między innymi pojawił się problem szkoły dla dziecka, Ludwika od urodzenia była dwujęzyczna, Karolina rozsądnie chciała tę dwujęzyczność zachować, dokładając dziecku jeszcze trzeci język, angielski, i nie bardzo było wiadomo, jak tę całą naukę rozwikłać. Wyjątkowo zupełnie teściowa i synowa były tu zgodne w opiniach i Karolina znów zaczęła bywać w Noirmont.
Tamże, po dość długiej nieobecności, przybyła Justyna.
Nigdy nie żywiła zbyt ciepłych uczuć do aktualnej hrabiny de Noirmont, obdarzającej ją zresztą pełną wzajemnością, teraz zaś antypatia bardzo się wzmogła, Karolina bowiem nie omieszkała barwnie przedstawić matce perypetii spożywczych, które na kilka lat wypędziły ją z zamku. Chichotała co prawda, mocno nimi obecnie rozśmieszona, ale dla Justyny oznaczały one znęcanie się nad ukochaną córką, aczkolwiek komizm idiotycznej sytuacji również umiała docenić. Hrabina de Noirmont była dla niej postacią ogólnie wstrętną i długo u niej gościć nie miała zamiaru.
Póki jednakże była, razem z Karoliną ruszyła na podbój upiornej biblioteki.
W pierwszej kolejności wspólnym wysiłkiem odwaliły ów narożnik, od którego Justyna zaczęła przed laty, przeglądając dwie szafy. Trwało to dość długo, bo poszukiwane treści pojawiały się licznie. Kilka dzieł traktowało ściśle o przyrodzie, na ich marginesach widniały liczne notatki, trudne do odczytania, Justyna znalazła przepis, wedle którego babka leczyła niegdyś jej wietrzną ospę, wzruszyła się niezmiernie i zdecydowała, że wszystko to należy porządnie przepisać od razu. Karolina przystała na to chętnie, bo to ona skakała po drabinkach i zdejmowała ciężkie tomiska, rąk i nóg nie czuła, spokojną pracę pisarską przy stole powitała zatem jako odpoczynek. Justyna jej pomagała, odszyfrowując i dyktując nieczytelne gryzmoły.
Zaraz potem natrafiły na trzy ogromne księgi, będące prawdziwymi zielnikami. Na każdej stronie zasuszone kwiaty, liście, owocki i nawet całe gałązki zachowały się zdumiewająco dobrze, czymś tajemniczym przylepione, opisane częściowo pięknym pismem Klementyny, a częściowo bazgrołami, znacznie starszymi. Stanęły nad nimi bezradnie, nie wiedząc, co z tym fantem zrobić i na czym powinno polegać porządkowanie, w końcu zdecydowały się wykonać zwyczajny spis rzeczy. Zajęło im to wszystko przeszło trzy tygodnie, a obejrzały wszak zaledwie dwie szafy. Przegląd biblioteki zapowiadał się na całe lata.