– Prababcia nie miała litości – orzekła Karolina z goryczą. – Może Ludwika dojdzie z tym do końca, albo jej dzieci. Ja się nie czuję na siłach, szczególnie że z moją teściową ciężko wytrzymać. Dla Ludwiki siedzę we Francji, ale chyba ucieknę do Paryża, żeby trochę odetchnąć.

– Obecnie nastała moda na szczupłe kobiety – pocieszyła córkę Justyna. – Na wikcie wujenki z pewnością nie utyjemy, ani ty, ani ja. A…! Czekaj! Przypominam sobie… Był tu jeszcze taki jeden przepis, napój ziołowy, specjalny, na odchudzanie. Plątał się kawałkami, babcia znała go na pamięć, a stosowano go dla osób zbyt grubych, które kochały jeść. Kobiety podstępnie poiły tym swoich mężczyzn.

Karolinę przepis zainteresował, chociaż nie było obecnie grubych mężczyzn w rodzinie.

– Wprawdzie straciłam już dawno ten potworny apetyt, który mnie opętał przed urodzeniem Ludwiki, ale nigdy nie wiadomo. Warto znaleźć tę bezcenną receptę.

– Pewnie, że warto, ale nie wiem, czy damy rade…

Obie przeważnie przebywały w bibliotece nie tylko dla pracy, ale też i z tej przyczyny, że hrabina de Noirmont do tego pomieszczenia w ogóle nie wchodziła. Teraz dopiero poczuła się urażona testamentem Klementyny, która bibliotekę przeznaczyła wnuczce, urazę demonstrowała na każdym kroku i szerokim łukiem omijała drzwi zapowietrzonej sali. Były tam przed nią bezpieczne.

Z ciężkim westchnieniem Justyna rozejrzała się po zapchanych książkami ścianach. Pomyślała o znaleziskach dodatkowych, na które już się kiedyś natknęła.

– Zioła ziołami – rzekła w zadumie. – Owszem, przysięgłam babci uczciwie i tej przysięgi chciałabym dotrzymać, szczególnie że te przepisy zawsze były bardzo użyteczne, ale tu może być więcej ciekawych rzeczy. Sama znalazłam kiedyś list, który wyjaśniał tajemnicę rodzinną…

Zawahała się. Dotychczas jeszcze nie rozmawiała z córką o diamencie, nie było okazji. Zastanowiła się, czy należy wyjawić wszystko.

– Jaką tajemnicę? – zaciekawiła się Karolina. – Czy ma to może coś wspólnego z opowiadaniem Piórka?

– A co Florek mówił? Nic nie wiem.

Karolina, która w obliczu rozmaitych własnych przeżyć trochę zapomniała o historii z Antosią Marcina i zaginionym skarbem, teraz dopiero powtórzyła to matce. Justyna słuchała z zainteresowaniem.

– Coś w tym może być – przyznała. – Tam w Calais rozgrywały się dramaty, pamiętam doskonale, tego wielkiego bałwana widziałam zaledwie przez sekundę, ale poznałam go. Plątał się u naszego jubilera, więc natknęłam się na niego kilka razy. Uciekł, owszem. I rzeczywiście, tak mi się wydaje, że żółty przedmiot ze skóry leżał na stoliku, a może na szafce, taki sepet… Siedziałam tam potem bardzo długo i rozmawiałam z Antoinette…

– Była chuda i okropnie nerwowa – przypomniała sobie Karolina.

– Była wściekle zazdrosna o Marcina, chociaż, o ile wiem, nie dawał jej żadnych powodów. Och, muszę przyznać, że stanowiła wręcz studium. Widziałam jej wyraz twarzy i wyraz oczu, kiedy panna Barska umizgała się do pięknego plenipotenta…

Urwała nagle, nieco zmieszana, i łypnęła okiem na córkę.

– Mamo, ja już jestem dorosła – przypomniała rozweselona Karolina. – Pannę Barską znałam, na umizganie nie zwróciłam uwagi, ale zdaje się, że miałam wtedy szesnaście lat i zajęta byłam sobą. Poważnie myślisz, że ta nieszczęsna Antoinette każdy taki wygłup ciężko przeżywała…?

Ze szczerą przyjemnością dwie damy wdały się w plotki, co trochę potrwało, po czym przypomniały sobie, o czym właściwie zaczęły rozmawiać, i zajęły się żółtym sakwojażykiem.

Nie im pomocnik jubilera czynił zwierzenia, tylko Klementynie, ani Justyna, ani Karolina, nie miały powodu wierzyć w prawdziwość jego słów. Obie zgodnie doszły do wniosku, że mógł zełgać i wcale diamentu w morzu nie gubił. Może i nie zabrał go do Ameryki, może zostawił we Francji, w każdym razie usiłowania Antoinette, żeby powiedzieć coś przed śmiercią, stwarzają pewne nadzieje. Sakwojażyk powinno się znaleźć, chociażby na wszelki wypadek.

– Zaczynamy od razu? – spytała żywo Karolina. Justyna potrząsnęła głową.

– Nie czuję się na siłach siedzieć tu dłużej. Między nami mówiąc, na wujenkę patrzeć nie mogę i wcale ci się nie dziwię, że chcesz odetchnąć w Paryżu. Poza tym, muszę wracać do domu, bo twój brat zbytnio się wyemancypował i ciągnie do niewłaściwego towarzystwa.

– Przecież jest dorosły?! – zdumiała się Karolina.

– No to co? Ale głupi. Już nas nie stać na jego dzikie wybryki, wolę być w pobliżu. Trudno, zostawię cię tutaj samą i zrób, ile zdołasz. Szukaj tego idiotycznego sakwojażyka, bo kto wie czy Florek nie miał racji…

Karolina zatem, po odjeździe matki, po całym zamku jęła szukać żółtego przedmiotu ze skóry. Czyniła to z przerwami, niekiedy dość długimi, z jednej strony bowiem naprawdę musiała odzyskiwać równowagę po teściowej, z drugiej zaś wciąż próbowała odwalać obowiązki w bibliotece. I jedno, i drugie szło jej raczej ciężko.

Biblioteka czynnego oporu wprawdzie nie stawiała, ale kolejna, najbliższa i najniższa, półka zaprezentowała sobą obraz nędzy i rozpaczy, bo w jakimś tam czasie, przed laty, zainteresowały się nią myszy. Już tych myszy nie było ani śladu, Karolina zastanowiła się nawet, co też za klęska musiała je spotkać, skoro tak znikły, może Noirmont hodowało wówczas wyjątkowo zdolne koty, pamiątka po nich jednakże została. W rok później jeszcze Karolina miała przed sobą ratowanie, układanie i podklejanie przeszło połowy dzieł, z których jedno, na złość chyba, całe składało się wyłącznie z przepisów rozmaitych rodzajów.

Czynną przeszkodę natomiast stanowiła teściowa. Z roku na rok popadając w coraz potężniejszą paranoję i widząc, że Karolina szuka czegoś po całej budowli, perfidnie i podstępnie jęła stwarzać trudności. Zaczęła od zamykania na klucz wszystkiego, co miało jakiekolwiek zamki, pokoi, korytarzy, szaf, biurek i sekretarzyków. Puste, od wieków nie używane walizki i kufry również zostały zamknięte. Ni z tego, ni z owego kazała nielicznej służbie przenosić rozmaite meble z jednego miejsca na drugie, doszło do tego, że własnego męża zamknęła w łazience, po czym natychmiast zgubiła klucz. Akcja wydobywania hrabiego z kibla ogromnie podniosła na duchu służbę, pozbawioną wszelkich rozrywek.

Karolinie w tym szaleństwie ręce opadały. Zabrakło jej cierpliwości do tej okropnej baby, która nigdy mądra nie była, a na starość zgłupiała do reszty. Ani teść, ani mąż, nie służyli pomocą, teść bał się żony, a mąż na wszystko miał tylko jedną receptę, mianowicie: „Ależ, mój skarbie, po cóż mamy tu siedzieć, jedźmy do Paryża”…

Wreszcie, na szczęście, straszna hrabina umarła. Przyczyną śmiertelnego zejścia było jej własne, patologiczne skąpstwo. Dla oszczędności nie pozwoliła napalić w kominkach, chociaż mróz chwycił, jak na Francję, wyjątkowy, zaziębiła się i dorobiła zapalenia płuc. Nikt inny nie zapadł na żadne dolegliwości, poza potężnym katarem, uznano to zatem za objaw kary boskiej.

Karolina wreszcie zyskała swobodę, nie na długo jednakże…

Ledwo nowej pani udało się zrobić w Noirmont trochę porządku, odczyścić nieco dom, poodnajdywać ukrywane i zagubione klucze i uzupełnić braki personelu służebnego, przyszła wiadomość o ciężkiej chorobie Dominiki. Rzecz jasna, z miejsca Karolina zostawiła wszystko i wyruszyła do Polski czuwać przy łożu babki w zastępstwie nieobecnej matki, Justyna bowiem znajdowała się właśnie w Japonii, towarzysząc mężowi w pościgu za synem.

Młodszy brat Karoliny, kolejny George i przyszły lord Blackhill, młodzieniec o usposobieniu wysoce rozrywkowym, uwielbiał podróże, a gdziekolwiek się znalazł, natychmiast sam sobie przyczyniał idiotycznych kłopotów. Nie po raz pierwszy rodzice udawali się na koniec świata, żeby wygrzebać potomka z kolejnej głupoty, jaką zdołał popełnić, na szczęście jednak obydwoje również lubili podróże i w cztery oczy chwalili sobie nawet te wymuszone okazje oglądania rozmaitych obcych stron. Tyle że wypadało to dość kosztownie pod każdym względem.

Zanim Justyna wróciła, Dominika zdążyła umrzeć i córka przyjechała wprost na pogrzeb matki. Obecna, oczywiście, była cała rodzina.

Dla córki Karoliny, Ludwiki, uczącej się w Sacre Coeur, zaczęły się właśnie wakacje, po pogrzebie prababki zatem została już w Polsce, teoretycznie pod opieką Florka, a praktycznie na pełnej swobodzie.

Skończyła właśnie jedenaście lat i była normalnym, żywym dzieckiem, pełnym różnych cech rodzinnych, które nie zdążyły się w niej jeszcze ugruntować. Od urodzenia przyzwyczajona była do rozmaitości, równie dobrze znała europejskie stolice, jak głuchą wieś, a jeździła już wszystkim, poczynając od starej krypy na pych, a kończąc na aeroplanie. Zawsze jednak ktoś jej pilnował, to matka, to babka, to guwernantka, to lokaj, teraz po raz pierwszy mogła robić, co chciała, i sama nie była pewna, czy jej się to podoba, czy też przeciwnie, powinna czuć się zaniedbana i opuszczona. Grymasiła średnio, przechylając się w głębi duszy na stronę upodobania do wolności.

Rok 1939 był w ogóle potwornie kłopotliwy dla całej rodziny. Brat Karoliny nie poprzestał na wygłupach z Japonią, dokąd udał się honorowo, w wyniku przegranego zakładu. Już wcześniej, krótko przed wyjazdem, zdołał wprowadzić dodatkowe komplikacje, uwodząc młodą damę z przyzwoitej rodziny, właśnie wyszło na jaw, iż bardzo skutecznie, i teraz, bez względu na chęci, musiał się z nią ożenić. Rozpaczliwa korespondencja na ten temat dopadła go nad grobem babki, bo oczywiście rodzice przywlekli go z tej Japonii wprost na pogrzeb.

Ukryć wydarzenia już nijak nie zdołał, cała angielska część rodziny zatem prosto ze stypy musiała podążyć w wielkim pośpiechu do Londynu, gdzie należało załagodzić sprawę z rozszlochaną panienką i jej rozwścieczonym tatusiem, który, mimo furii, miał jednak dość rozumu, żeby przedkładać ślub nad pojedynek.

Ekspresowe małżeństwo George'a, samo w sobie, nie stanowiło zresztą żadnego nieszczęścia, czas już był najwyższy, żeby się ten okropny chłopak ożenił i utemperował, tyle że panienka z dobrej rodziny nie miała grosza posagu. Zatem kolejna strata materialna, bez nadziei zysku…


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: