Wszystko wyglądało jak trzeba. Klejnoty na ciałach bóstw lśniły, Wielki Diament migotał, nic się nie zmieniło. Musiało mu się tylko wydawać…

Arabella obejrzała swoją zdobycz dopiero nazajutrz, w blasku słońca, kiedy została sama. Widok zaparł jej dech.

Pułkownik Blackhill nie przesadzał wcale. Diament był olbrzymi, rzeczywiście wydawał się podwójny, rzeczywiście wyglądał jak dwa pękate jajka, złączone ze sobą, wtopione w siebie wzajemnie. W samym środku, w miejscu złączenia, miał skazę, może pęknięcie, ale poza tym był nieskazitelnie czysty. Mimo dzikiej emocji, Arabella rozsądnie pomyślała, że powinno się go przeciąć i uzyskać dwa idealne, jednakowe kamienie, wciąż jeszcze nieprzyzwoicie wielkie. Może uczyni to kiedyś, jeśli kradzież nie zostanie wykryta albo sprawa już przyschnie.

Myśl o honorze męża, który miała zniweczyć, jakoś w niej zbladła na widok tego cudu. Ostatecznie miała czas, nic pilnego, na razie chciała nacieszyć się diamentem. Umiała go ukryć…

***

Spędziła w Indiach dziesięć lat, które w najmniejszym stopniu nie zaszkodziły jej zdrowiu. Zapewne nie wytrzymałaby tak długo i uparła się wrócić do Anglii, symulując jakąś chorobę, gdyby nie George młodszy.

Już po dwóch latach udało mu się osiedlić w pobliżu stryja i mogła go widywać przynajmniej raz na tydzień. Pozazdrościła wtedy z całego serca ubogim ludziom, nie posiadającym służby.

Nie odważyła się na szczerość uczuć w obliczu szpiegujących ją oczu. Nikt nie żywił do niej żadnej niechęci, przeciwnie, ogólnie była lubiana i ceniona, nie mając bowiem nic do roboty, interesowała się tubylcami. Obdarowywała kobiety żywnością i odzieżą, dostarczała lekarstw, usiłowała nawet uczyć dzieci, co powiodło jej się w nikłym stopniu, ale zostało przyjęte przychylnie. Była szczodra, chętnie szastając pieniędzmi męża. Zarazem utrzymywała właściwy dystans, czego przyczyną nie był takt i mądrość, tylko wstręt do brudu, a także jej własna fanaberyjność. Nagle nudziła ją dobroczynność, miała dość i porzucała towarzystwo tubylców, przy czym dobre wychowanie i wdzięk sprawiały, że czyniła to elegancko i nieobraźliwie. Zazwyczaj była wesoła, uśmiechnięta i życzliwa, nie pomiatała pokojówkami, nigdy nikogo nie uderzyła, a za to jednej służącej pomogła wyjść za ukochanego chłopca. Podobało jej się wystąpić w charakterze dobrej opatrzności, pomoc zaś polegała na dostarczeniu wiana, które dla niej stanowiło drobiazg, a dla hinduskiej dziewczyny majątek. Razem wziąwszy, mogła liczyć niemal na uwielbienie, szpiegowanie zaś brało się ze zwyczajnej ciekawości, ale straszliwy lęk, jaki budził pułkownik, stanowił niebezpieczeństwo. Z samego strachu przed nim ktoś mógł ją zdradzić i wolała nie ryzykować. Dzieciństwo, spędzone na swobodnych kontaktach z wszelkimi warstwami wiejskiego społeczeństwa, nauczyło ją, że służba ma oczy, uszy i gębę i wszystkich tych organów używa z wielkim zapałem.

Tu, w Indiach, ustawicznie czuła na sobie chciwe oczy i wiedziała, co o tym myśleć. George młodszy robił przedziwne sztuki i starał się z całej siły, ale chwile spędzane sam na sam, bez obaw i niepokoju, należały do rzadkości. Niemniej zdarzały się i dla nich Arabella poświęciła te dziesięć lat.

Pomysł skompromitowania męża kradzieżą diamentu zdechł w końcu własną śmiercią. Łupu nie pokazała nikomu, za to zaczęła się do niego mocno przyzwyczajać. Chciała go mieć dla siebie. Istniała przecież możliwość, że obydwoje, ona i George młodszy, nie wytrzymają dłużej tych ograniczeń, zdecydują się na ucieczkę, zamieszkają razem na kontynencie, gdzieś w Europie, może nawet podążą do Ameryki, a wówczas sprzedaż kamienia załatwi sprawę. Pieniędzy starczy im do końca życia. Pamiętała doskonale, że ślub z George'em starszym wymuszono na niej groźbą nędzy.

Uczciwie mówiąc, Arabella, gdyby to tylko od niej zależało, poszłaby na wszystko, na jawny romans z bratankiem męża, na skandal towarzysko-obyczajowy, na ucieczkę, na każde szaleństwo, ale hamował ją wielbiciel. Honor nie pozwalał mu na żadną kompromitację, ani własną, ani uwielbianej damy, ani stryja, i spętana wielka miłość musiała kryć się w najgłębszej tajemnicy.

Rzecz jasna, ani o diamencie, ani o mglistych planach ukochanej George młodszy nie miał najmniejszego pojęcia. Pamiętny minionej biedy, która zrujnowała mu życie uczuciowe, robił majątek we własnym zakresie i bogacił się stopniowo, wciąż zakochany do szaleństwa. Tkwił w Indiach, tak ze względu na interesy, jak i na Arabellę, troskliwie pytając o zdrowie stryja, który przecież, do licha, był stary i kiedyś wreszcie powinien umrzeć. Na szczęście nie wpadło mu do głowy skrócić dni pułkownika, nasyłając na niego płatnych morderców, dzięki czemu nie naraził na ciężkie wyrzuty sumienia ani siebie, ani Arabelli.

Kiedy pułkownik zdecydował się ostatecznie przejść na emeryturę i wrócić do kraju, bratanek również zakończył swoje interesy. Chciał żyć w pobliżu Arabelli i pozwolił sobie nawet na nietakt nabycia posiadłości tuż obok dziedzicznego majątku stryja.

Pułkownik w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat nie stracił jeszcze ani zdrowia, ani wigoru, charakter zaś zmienił mu się tylko o tyle, że stwardniał. Jakiekolwiek popuszczenie cugli żonie było wykluczone. Szczęśliwie żona jakby się trochę uspokoiła i zrezygnowała z dziwacznych wybryków, zachowywała się jak dama i bliskie stosunki utrzymywała głównie z rodziną.

Niejeden raz Arabella czyniła sobie gorzkie wyrzuty, że nie naraziła się jednak na ową zapowiadaną przez ojca nędzę i nie zaczekała kilku lat, jak widać bowiem George młodszy mógł zdobyć majątek. Zdobył go. Już po pięciu latach pobytu w Indiach stał się człowiekiem zamożnym, a teraz doszedł nawet do bogactwa. Mogła przetrwać te pięć lat, niechby nawet w łachmanach i boso, potem zaś życie jej zostałoby usłane płatkami róż. W wyniku strachu i nacisku marnowała je na ohydnego tyrana i jedyną satysfakcję sprawiał jej fakt, że nie obdarzyła go dziećmi.

No i George'a młodszego miała prawie na co dzień, bo jej wszystkie trzy siostry, doskonale zorientowane w sytuacji i niegadatliwe, zapraszały go do siebie zgoła namiętnie…

Tak przeleciało następne dziesięć lat.

***

W czasie buntu sipajów w Indiach odkryta przez przypadek stara świątynia została splądrowana.

Plądrowaniem zajął się osobiście niejaki kapitan Morrow, słynący z talentów zarówno wojskowych, jak i grabieżczych. Nie miał w sobie bezmyślnego okrucieństwa i nad ludźmi się nie znęcał, niepotrzebnych i bezużytecznych trupów za sobą nie zostawiał, ubogich tubylców nie mordował, wieszał tylko wtedy, kiedy już koniecznie musiał, ale wszelki rabunek załatwiał rzetelnie. Był chciwy, jednakże nie głupi. Zdobycz dzielił uczciwie, dzięki czemu jego żołnierze dostrzegali własne korzyści i nie próbowali go oszukiwać, działając na własną rękę, szczególnie że sprzeniewierzenia karał bezlitośnie.

Łup ze świątyni Siwy, razem z innymi, został dowieziony do jego bungalowu i zwalony bezładnie na kupę. Na poniewierający się wśród klejnotów kawał szkła najpierw nikt nie zwrócił uwagi, potem zaś dzielący zdobycz pomiędzy żołnierzy kapitan Morrow trafił nań, obejrzał i własną ręką wyrzucił za okno.

Do segregowania swojej własności przystąpił nieco później, w towarzystwie krewniaka, członka zarządu Kompanii Wschodnio-Indyjskiej, kupca i rzeczoznawcy drogich kamieni, niegdyś sekretarza tejże Kompanii. Były sekretarz, a obecnie współwłaściciel olbrzymiej firmy jubilerskiej, sir Henry Meadows, bywał dość często w Indiach nie z obowiązku, ale dla przyjemności, skupując cenne klejnoty i oceniając je, ponieważ najzwyczajniej w świecie uwielbiał to zajęcie. Ponadto dobrze wiedział, że tu właśnie mogą mu się przytrafić okazje, jakich nie znajdzie nigdzie więcej.

O Wielkim Diamencie pamiętał doskonale przez wszystkie minione lata, ale z nikim nigdy tego tematu nie poruszał. Przeprowadził natomiast rozpoznanie, które potrwało bardzo długo, bo nie jemu ordynans pułkownika czynił zwierzenia, tylko Arabelli. Kiedy wreszcie zdołał ustalić, kiedy i gdzie pułkownik toczył walki, kiedy, gdzie i jak długo stacjonował, i odgadł mniej więcej miejsce ukrycia diamentu, nie miał już szans na penetrację. W krótkim okresie ostatniego pobytu w Indiach dziwaczne poszukiwania mogłyby się stać podejrzane, zaraz potem zaś wybuchł bunt sipajów, zatem dopiero teraz, po prawie całkowitym stłumieniu buntu, mógł się bliżej zainteresować sprawą. Wyjątkowo korzystny był fakt, że jego siostrzeniec działał we właściwej okolicy.

Bunt sipajów stworzył nowe szansę. Z biciem serca i wielkimi nadziejami sir Henry-rzeczoznawca przybył do młodego krewniaka, łupiącego niemiłosiernie ocalałe dotychczas wyposażenie świątyń hinduskich, leżących na szlaku walk. Kapitan Morrow był z jego przybycia bardzo zadowolony.

Razem przejrzeli i uporządkowali zdobyty skarbiec.

– Starałem się, jak mogłem – powiedział siostrzeniec. – Trudno mi było znajdować się w trzech miejscach naraz, ale zapewniam cię, wuju, że tam, gdzie przeszliśmy, nie zmarnowało się nic.

– Bardzo dobrze – pochwalił wuj. – To ci się chwali, chłopcze, niemniej czegoś mi tu chyba brakuje.

Kapitan Morrow zdziwił się i zainteresował. Sir Henry Meadows zawahał się i zażądał dokładnego raportu geograficzno-topograficznego. Zorientował się błyskawicznie, że w interesującej go okolicy siostrzeniec przebywał osobiście i sam dopilnował przewiezienia wielkiego tobołu z drogocennościami. Zawartość tobołu leżała właśnie na macie przed kanapą, sir Henry przejrzał ją jeszcze raz.

– To była chyba świątynia Siwy – uzupełnił swoje zeznanie kapitan Morrow. – Mała, stara, zrujnowana, mało znana w ogóle, nawet miejscowi bywali tam rzadko, bo bliżej mieli do tej, diabli wiedzą, chyba buddyjskiej…? Trochę się gubię w rodzajach ich bożków. Trudno ją było znaleźć, trafiliśmy przypadkiem za uciekinierami.

Sir Henry zawahał się znów i długą chwilę myślał.

– Powiem ci prawdę – zdecydował się wreszcie. – Wszystko wskazuje na to, że w tej właśnie świątyni znajdował się największy diament świata. Śpieszyłem się do ciebie, wiedząc, że zostałeś tu wysłany, pełen obaw. Bałem się, że w takiej wielkiej bryle nie rozpoznasz diamentu i potraktujesz go lekceważąco…


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: