– Coś wyrzuciłem, to prawda – przerwał siostrzeniec z lekkim zakłopotaniem. – Jakieś śmieci…

Wuja poderwało.

– Gdzie…?!

– Tutaj, za okno. Muszą tam leżeć w zielsku. Nie mam czasu zawracać sobie głowy ogrodem, poza tym stacjonuję tu tylko chwilowo…

Sir Henry już nie słuchał. Następną godzinę spędzili obaj na przeszukiwaniu bujnej roślinności w promieniu dziesięciu metrów od właściwego okna i wśród rozmaitych odpadków, pokruszonych figurek z gliny, potłuczonych naczyń i żelaznych rupieci, znaleźli kawał szkła, odłamany od większej bryły. We wnętrzu szkła migotały jakby srebrne iskierki.

– To, między innymi – powiedział kapitan Morrow. – Wpadło mi w rękę, obejrzałem i wyrzuciłem. Wuj myśli, że co?

Sir Henry ze zmarszczoną brwią przyjrzał się odłamkowi dokładnie.

– I to pochodzi z tej świątyni Siwy? Jesteś pewien?

– Całkowicie. W jedną płachtę wszystko zgarnięte, dojechała nie naruszona i nic więcej w niej być nie mogło. Rozdzielałem inne, tego nie.

– No więc dla mnie jest to dowód niezbity – zawyrokował posępnie sir Henry, ochłonąwszy z wrażenia. – To pochodzi z Anglii. Jak ci się zdaje, skąd się mogło wziąć w świątyni Siwy?

Pytanie było retoryczne, kapitan Morrow nie potrafił na nie odpowiedzieć. Sir Henry odpowiedział sam sobie.

– Ktoś wymienił na to Wielki Diament…

Zamilkł następnie i milczał długą chwilę, a pamięć podsuwała mu sytuacje i słowa sprzed dwudziestu lat. Ogród pułkownika, jego wiedza o lokalizacji diamentu, Arabella, która przywiozła sobie z Anglii całą wyprawę, a w niej najrozmaitsze rzeczy, wcześniejsze zamieszki wywołane przez natręctwo misjonarzy, protesty pułkownika przeciwko rabunkom, a kto wie czy szczere, możliwości, jakie stworzyły mu się same…

W prawdziwą i niezłomną ludzką uczciwość sir Henry przestał wierzyć już dawno. Podejrzenie zalęgło się w nim w mgnieniu oka i w następnej sekundzie przerodziło w pewność. W ręku trzymał dowód. Pułkownik ukradł diament i zastąpił go kawałkiem szkła. Gdyby nie to szkło, sir Henry wziąłby pod uwagę możliwość, że w tej świątyni diamentu wcale nie było, przeniesiono go gdzie indziej, ale kawał błyskającego szkła mówił sam za siebie. Hindusi go sobie nie wyprodukowali i nie kupili na straganie. Zatem tylko pułkownik, a ileż się nagadał o tych łupieżcach i złodziejach! Gadanie dla zamydlenia oczu.

– Zdawało mi się, że ta świątynia wypadła nieźle – powiedział niepewnie kapitan Morrow, który swoich skłonności nie próbował ukrywać, szczególnie przed wujem. – Mała, ale bogata. O, to przecież złote, nie? To na słoniu, zapomniałem, jak się nazywa. I tamta Kali, wiem, że to Kali, też ma cztery ręce. Takie większe, z byle czego, nie warto ich było zabierać w całości, wydłubać tylko kamienie, naszyjniki, diademy, czy jak to tam nazwać, te ozdoby na głowach…

Sir Henry mu przerwał.

– Owszem, słusznie. Zaraz. O ile pamiętam, dawno temu, ileż to…? Czterdzieści pięć lat… Przenieśli i ukryli w niej różne rzeczy, właśnie dlatego, że mało znana i trudna do znalezienia. Zapewne byli zdania, że Siwa się nie obrazi, jeśli mu coś dołożą. Wśród tego wszystkiego powinien znajdować się Wielki Diament, największy diament świata…

– Jak wielki?

– Właśnie taki jak to. – Sir Henry, któremu przez dwadzieścia lat tkwiła przed oczami zwinięta pięść pułkownika, potrząsnął kawałem szkła. – Z tego, co usłyszałem i wywnioskowałem, a sprawdzałem dokładnie, tam się powinien znajdować, w małej i starej świątyni. Co się z nim wcześniej działo i skąd pochodził, nie mam pojęcia, chociaż plotka głosiła, że jeszcze w czasach walk z Francuzami przechodził z ręki do ręki. Od maharadży do Francuza, już wtedy go ukrywano. Potem przysłużyli mu się misjonarze. A teraz sipaje. No, sipaje umożliwili odkrycie tej tajemniczej przemiany.

– Jakiej tam tajemniczej! – przerwał z irytacją kapitan Morrow i wskazał szkło. – Ktoś go zwinął i dla niepoznaki wetknął podobny kawałek. Co za świństwo!

– Większe niż ci się wydaje – zapewnił go sucho sir Henry. – Chyba się tym zajmę…

***

Ukrywanie wiedzy o diamencie sir Henry'emu weszło już w nałóg i zapewne nadal zachowywałby dyskrecję, zaczynając swe dochodzenie od kontaktu z pułkownikiem Blackhillem w cztery oczy, ewentualnie od dyplomatycznego śledztwa w jego otoczeniu, gdyby nie zgubny przypadek. Nie on jeden siedział przy stole w czasie pamiętnej rozmowy, nie on jeden o Wielkim Diamencie słyszał i nie on jeden był nim wielce zainteresowany. Zaczynał właśnie pakować bagaże, zawierające w sobie starannie wyselekcjonowane łupy kapitana Morrowa, kiedy do bungalowu kapitana przybył znienacka radża Kharagpuru we własnej osobie. Starszy o dwadzieścia lat, ale wciąż w doskonałym stanie. Obaj z sir Henrym byli w jednym wieku, zaledwie zbliżali się do pięćdziesiątki.

Kapitana Morrowa radża znał i w zasadzie pozostawał z nim na stopie pokojowej. Bunt sipajów jego włości nie sięgnął, nie mieli zadrażnień, u niego kapitan nie rabował, a przynajmniej nie czynił tego jawnie, i mogli się wzajemnie traktować jak dżentelmeni. Świtę przywlókł ze sobą niewielką, zaledwie około stu ludzi, których pozostawił w pewnym oddaleniu, wizytę zaś złożył w towarzystwie wyłącznie zaufanego sługi.

Obaj, zarówno kapitan Morrow, jak i sir Henry, zdumieli się niezmiernie, co postarali się ukryć, ględząc różne brednie o zaszczycie, jaki ich spotkał. Radża twierdził, że zawitał tu okazjonalnie, znajduje się w podróży, tędy właśnie przejeżdżał i poczuł chęć odwiedzenia przyjaciela. Kapitan Morrow z niejakim zaskoczeniem dowiedział się, że jest przyjacielem radży, stanął jednakże na wysokości zadania, sir Henry zaś wstrzymał się z odjazdem. Węszył jakąś tajemnicę.

Ogródkami, kołując, owijając rzecz w całe tony bawełny, późnym wieczorem, radża wyjawił wreszcie prawdziwy cel przybycia.

– Takie drobnostki umacniają więzy uczuć wzajemnych – rzekł, niedbałym gestem wskazując przywiezione prezenty, które zwykłej angielskiej rodzinie zapewniłyby dobrobyt do końca życia. – Mój skarbiec jest na twoje usługi. Być może, zechcesz również uczynić mi przyjemność?

Kapitan Morrow zapewnił go, że zawsze, wszędzie i każdym sposobem.

– Zdarza się czasem – ciągnął radża – że jakaś jedna rzecz przypada komuś do serca i ten ktoś pragnie jej za wszelką cenę. Być może, ratując skarby świątyń przed zniszczeniem…

W tym momencie sir Henry wysoko ocenił talenty dyplomatyczne gościa. Jego siostrzeniec, mówiąc szczerze grabieżca i złodziej, wcale nie łupi i nie kradnie, tylko ratuje skarby przed zniszczeniem. Cóż za znakomite określenie!

– … trafiłeś na coś, co zgodziłbyś się zamienić na inne rzeczy, stokroć więcej warte. Chętnie poświęcę bardzo wiele, żeby posiadać jedno. Jeśli zwrócę bogu jego własność, on mnie obdarzy szczęściem i powodzeniem. Z pewnością życzysz mi szczęścia i powodzenia, tak jak i ja tobie.

Kapitan Morrow znów przyświadczył, tym razem z czystym sumieniem. Nie wątpił, że ich wzajemne życzenia bardzo są do siebie podobne.

– Zatem, jeśli znalazłeś własność boga…

– Chwileczkę – przerwał kapitan, który w dyplomacji nie czuł się najmocniejszy. – Mówmy wprost. Sir Meadows jest moim bliskim krewnym i nie mam przed nim tajemnic. Co to ma być, ta własność boga? Uratowałem kilka drobiazgów, fakt, nie wiem jednak, co wasza dostojność może mieć na myśli?

Radża odczekał chwilę, obserwując rozmówców.

– Wielki Diament Siwy – rzekł wreszcie przyciszonym głosem.

Sir Henry nawet nie drgnął, bo już się tego spodziewał, ale kapitan Morrow prawie podskoczył z irytacji.

– Wielki Diament! Chciałbym go zobaczyć! Nie mam Wielkiego Diamentu, nie znalazłem go!

Radża miał nieruchomą twarz i bardzo nieprzyjemne spojrzenie.

– On tam był – rzekł z naciskiem. – Kapłani są tego pewni.

– Otóż właśnie go nie było! Też myśleliśmy, że powinien być…!

Sir Henry gestem uciszył siostrzeńca, zanim wyrwało mu się więcej niestosowności. Podniósł się z fotela, podszedł do komody i z szuflady wyjął kawał odłamanego szkła.

– Wielkiego Diamentu w świątyni Siwy nie było – oznajmił sucho. – Natomiast znalazło się tam to.

Radża spojrzał na niego, potem popatrzył na migoczący srebrnymi iskierkami odłamek, wziął go do ręki, obejrzał dokładnie i znów skierował na sir Henry'ego pytający wzrok.

– Będę szczery – powiedział sir Henry. – Będę brutalnie szczery. Gdyby Wielki Diament został tam znaleziony, mój kuzyn chętnie zamieniłby go na te inne rzeczy, niekoniecznie warte stokroć więcej. Wystarczyłoby tyle samo, bo nie ma sensu ukrywać, że kamień tego rodzaju bardzo trudno spieniężyć. Jednakże go nie było, a to szkło wskazuje, że ktoś go zabrał wcześniej.

– Anglik – zaopiniował radża krótko i stanowczo.

Kapitan Morrow i sir Henry zaprzeczyli natychmiast na wszelki wypadek, tyle że bez przekonania. Taki kawałek ozdobnego szkła, jak widać pochodzący z rozbitego przedmiotu, mógł się znaleźć w posiadaniu byle jakiego hinduskiego sługi, który wykorzystał sytuację i już dawno uciekł.

Radża pokręcił głową.

– Nie. Własność boga. Nikt by się nie ośmielił. Tylko Anglik. Był jeden taki Anglik, który o nim wiedział wszystko…

Zamyślił się na chwilę, zawahał i dodał:

– Była taka chwila… Wyjawił to kapłan, strażnik świątyni. Raz jeden zdarzyło mu się, że wszedł do wnętrza i doznał wrażenia, iż bóstwa zmieniły pozycję. Poruszyły się. Potem popatrzył uważnie i pomyślał, że mu się tylko wydawało. Długo milczał o tym, aż wreszcie wyznał całą prawdę o wydarzeniu, bo nękały go obawy, że zlekceważył jakąś wolę boga. Nie wierzono mu. Owa chwila nastąpiła w czasie, kiedy obok świątyni mieszkał ten właśnie Anglik. Ten, który o nim wiedział…

Tym sposobem wiedza obu stron uzupełniła się wzajemnie. Popatrzyli sobie w oczy i bezbłędnie odgadli, co myślą. Jedynym człowiekiem, który z całą pewnością znał doskonale sprawę diamentu, był pułkownik Blackhill. Istniała oczywiście możliwość, że pojęcie o nim miał jeszcze ktoś inny, chociażby jakiś żołnierz biorący udział w bitwach, ale żołnierze na ogół nie przejawiali racjonalnego stosunku do hinduskich bogactw. Jeśli już korzystali z okazji i rabowali, brali, co im wpadło pod rękę, po czym sprzedawali to za byle jaką cenę. Skradziony przez żołnierza diament dawno już poszedłby między ludzi, gdzieś by się ukazał, widziano by go co najmniej raz, a takich rzeczy się nie zapomina. Tymczasem, wedle najszczerszego przekonania tak sir Henry'ego, jak i radży, poza pułkownikiem Blackhillem nie widział go nikt, wciąż zatem powinien był tkwić w posągu Siwy, w tej małej, zagubionej, zarośniętej dżunglą świątyni.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: