Tym razem bogini mniej płakała. Kazała przyprowadzić strwożonego, zasmarkanego Krzywoszyja, wsadziła mu na łeb obręcz dri deonema i odesłała do świeżo wybudowanego pałacu. O kaźni i pomście za Kretka wcale nie mówiono.
Odtąd stało się tradycją, że z Krain Wewnętrznego Morza zbiegali się na Tragankę wszelkiego rodzaju wyrzutkowie, mordercy, bratobójcy i bluźniercy, by spróbować sił w walce z dri deonemem. Twardokęsek zastanawiał się nawet, czy samemu nie stanąć do pojedynku. Kusiło go po trochu, bo zwycięzca spędzał dnie na próżnowaniu w przeogromnym pałacu, otoczony gromadami pięknych dziewcząt i niewolnikami, którzy starali się odgadnąć jego życzenia. Po namyśle wszakże zrezygnował. Chętnych do walki bowiem nie brakowało i dotąd żaden zwycięzca nie cieszył się łaską bogini dłużej niż pół tuzina lat. A choć dri deonema tytułowano najwyższym władcą wyspy i ukochanym Fei Flisyon, poza murami pałacu nie miał żadnej władzy, bo ta odwieczną tradycją przynależała kapłanom. Ponadto zbójca wcale nie pragnął zawrzeć bliższej znajomości z Zaraźnicą. Bogini była jak wszystkie baby kapryśna i przewrotna, tedy za byle jaki występek mogła go pokarać parchem albo wstydliwą chorobą.
Przesiadywał zatem w gospodach i na placach, gdzie w chłodne przedwiosenne wieczory raczono się rozcieńczonym winem. Milczał, pilnie nasłuchując nowin. Wkrótce poznał miejsca spotkań złodziejów i żebraków. Wybadał godnych zaufania lichwiarzy i zamtuzy, gdzie dziewki były przyjazne i nie zarażały gnilną chorobą.
Wiedział, że zakonem Fei Flisyon rządzi Mierosz, a w karczmie starego Stulichy podają najlepszą w mieście jałowcówkę; jej smak przywodził mu na myśl rodzinne strony. Nade wszystko zrozumiał jednak, że życiem Traganki rządzi pieniądz, niezwykła moc zaklęta w krążkach srebrnych groszy i złotych dukatów – i że póki mu ich nie zabraknie, może czuć się bezpieczny.
Wynajął dom, kupił stateczny ciemny kaftan, aby wyglądać na zamożnego mieszczanina, a pewna praczka dwa razy w tygodniu przynosiła mu pod wieczór świeże odzienie i za niewielką dopłatą zostawała na noc. Upatrzył sobie nawet ponętną wdowę, piekarkę z dwojgiem drobnych dzieci. Zbyt młodej żony nie chciał – jak świat światem, chytre kozy zwodziły dojrzałych mężów i chyłkiem zmieniały ich w rogaczy. Wdowa zaś miała krągłe, lecz wciąż jędrne ciało i długi jasny warkocz, który upinała wysoko jak kobiety z wiosek na skraju Gór Żmijowych. Podobała mu się. Zachodził do niej coraz częściej, czasami przynosił łakocie dla dzieci i sądził, że piekarka przychylnie przyjmuje jego zaloty. Kiedy dni stały się cieplejsze, powoli zaczął wierzyć, że pod łaskawymi rządami Fei Flisyon i jej namiestnika Mierosza zdoła sobie wyszykować bezpieczne, spokojne życie.
Wszystko jednak potoczyło się zupełnie inaczej.
Tamtej nocy wiał paskudny wiatr. W karczmie u Stulichy tkwiła zaledwie grupka stałych bywalców. Twardokęsek znał ich z widzenia, lecz nie kwapił się do pogawędki, bo jako człowiek rozważny rzadko otwierał gębę niepytany. Swoim zwyczajem zaszył się w kąciku, gdzie obmacywał ryżą poslugaczkę i popijał jałowcówkę.
Na stołeczku przy palenisku rozsiadł się mizerny człowieczek. Suszył przy ogniu ciżmy, pociągał z garnca i gadał. Zbójca spotykał go wcześniej, był to dobry znajomy karczmarza, a wołali go Krupa. Ponoć niegdyś służył w świątyni Morowej Panny, póki go kapłani nie oćwiczyli za bluźnierstwa i nie wygnali, ale upokorzenie bynajmniej nie ostudziło mu krwi. Czas jakiś kręcił się przy uniwersytecie, roztaczając przed szkolarzami dziwaczne teorie, lecz prędko go pojmano. Dwie niedziele spędził w lochach pod pałacem, a gdy wypuszczono go na wolność, utykał na jedną nogę, a kości prawej dłoni miał całkiem połamane. Odtąd stał się ostrożniejszy, stronił od głównych placów i przesiadywał w porcie. Za kilka miedziaków sprowadzał dziwki na pokłady statków i po cichu handlował skradzionymi drobiazgami, każdy zaś grosz skrupulatnie przepijał u Stulichy.
Prawdopodobnie tylko dla starej znajomości gospodarz wciąż cierpiał jego obecność. Póki trzeźwy, Krupa miarkował się jako tako i powściągał nienawiść do kapłanów i bogów, pijany wszakże zaczynał głośno ich przeklinać, wygłaszając coraz gorsze herezje. Dzisiaj widać powiodły mu się interesy w porcie, bo zdążył się już dobrze oszołomić.
– Po niebie oni wtedy chadzali gładko jak krowy po łące – mówił. – Gwiazdy rozpalili według porządku, aby ludziom świeciły, i słonko, by ich grzało. Dobry był czas, jadła dostatek wszelaki, ludzie z bogami pospołu żyli.
Na wpół zamroczeni rybacy przycichli nad poszczerbionym stołem. Z rzadka tylko jeden czy drugi potrząsnął głową. Gdyby noc była cieplejsza albo oni trzeźwiejsi, zapewne uciekliby co prędzej, aby wicher znad morza wywiał im z uszu bluźnierstwa Krupy. Dziś jednak chłód ich zobojętnił, a gorzałka otępiła, słuchali zatem bez zadziwienia, jakby rozprawiał nie o bogach, lecz o jakichś niezwykłych baśniowych rybach, których nigdy nie sięgną swoimi sieciami.
– Później wszakoż ci, którzy stworzyli świat, a było ich pięcioro, rozeszli się i oddalili od siebie – ciągnął Krupa – gdyż powstał wśród nich spór za sprawą tego, który spętany spoczywał w otchłani. W zapalczywości swej jęli bez miary tworzyć stwory poczwarne a silne, i nazywali je Dziećmi Gniewu. Najpotężniejsza z nich zaś była Annyonne.
Rudowłosa dziewka wzdrygnęła się na kolanach Twardokęska. Zbójcę też trwoga zdjęła, ale i niechętny podziw dla Krupy, bo w Krainach Wewnętrznego Morza mało kto ważył się wspominać przeklęte imię Annyonne. Rozsądek podpowiadał mu, że z podobnego gadania nic dobrego nie przyjdzie, tylko zamęt i zgorszenie. Na razie jednak milczał jak wszyscy, napawając się ciepłem bijącym od paleniska.
– Podarowano jej skrzydła jasnopióre, by ją po niebie niosły, a także – na własną i innych zgubę – miecz o podwójnym ostrzu, wykuty w otchłani, skąd wyłonili się Stworzyciele. Nikt nie mógł oprzeć się owemu ostrzu, nikt, prócz tego, kto je wykuł. Aż zdarzyło się, że zawędrowała Annyonne do owej głębi przepastnej, gdzie spoczywał Spętany. Przemówił do niej i słowa jego wzbudziły w niej pychę bezbrzeżną i pragnienie potęgi. Zasiadła na szczycie świata i poczęła gromadzić wokół siebie inne spośród Dzieci Gniewu i podburzać je, by powstały przeciwko swym panom. One zaś słuchały chętnie, gdyż blask niezmierny bił od jej skrzydeł i całej postaci, a głos miała słodki i czarowny.
Zbójca Twardokęsek przymknął oczy, owładnięty tą dziwną, bluźnierczą gawędą. W Górach Żmijowych też znano imię Annyonne i historię śmierci Stworzycieli. Nawet kiedy zabrakło kapłanów, którzy odeszli byli wraz z Kii Krindarem, górski ludek świętował dawne zwyczaje. Co roku wiosenną porą ludzie zbierali się wieczorem u najzamożniejszego gospodarza we wsi i ze starych mioteł, szmat, wikliny i chrustu czyniono postać Annyonne, wielkiej i szkaradnej. Któryś ze starców snuł opowieść o jej wyniesieniu i zagładzie, w tę jedną noc bowiem można było bez lęku wypowiedzieć miano największej nieprzyjaciółki rodzaju ludzkiego. Twardokęsek jak przez mgłę pamiętał, że siedział w ciepłym popiele wśród innych dzieci, a trzęsący się, zgrzytliwy ze starości głos wiódł go poprzez mroczną izbę w czasy, kiedy Stworzyciele wędrowali swobodnie pomiędzy śmiertelnymi. Był zbyt mały, by czuwać całą noc w ciemności na pamiątkę śmierci prastarych bogów, ale rankiem wraz z innymi pędził za kukłą Annyonne, póki nie wrzucono jej do strumienia na zatracenie.
Tak właśnie witano wiosnę w Górach Żmijowych. Nie sądził jednakowoż, aby ktokolwiek, nawet Krupa, słyszał o tym zwyczaju, w którym więcej było prześmiewczej radości niż trwogi przed bogami. Zbójca zdążył już spostrzec, że ludzie na Tragance poważniej niż w Górach Żmijowych i z większym respektem traktowali sprawy bogów.
– Wtenczas bogowie spuścili z nieba deszcz ognia i siarki. Dzieci Gniewu rozbiegły się struchlałe, szukając schronienia w podziemnych grotach. Lecz szaleństwo i pycha Annyonne sprawiły, iż pozostała na nagim szczycie góry, wygrażając tym, co ją stworzyli, póki ognisty deszcz nie pochłonął jej skrzydeł i nie wypalił oczu. Jednak i wówczas nie wypuściła z dłoni niosącego zgubę miecza.
Strach wielki tedy padł na Stworzycieli, gdyż wiedzieli, że w owym ostrzu drzemie ich zagłada.
– A bodajby suka sczezła! – mruknął ktoś twardo i nader bogobojnie.
– Szaleństwo Annyonne okazało się tak bezmierne, że nawet okaleczona ruszyła ze swymi sprzymierzeńcami przeciwko Stworzycielom. Szła dalej i dalej, ślepa i potworna, poprzez siedem bram, ku owym krańcom, gdzie ciemność krzepła i przesypywała się, niczym słony piach. U jej boku zaś kroczyły ogień i wód wielkie spiętrzenie, szarańcza i pomór…
Dlatego zatem, pomyślał nerwowo Twardokęsek, kapłani kazali oćwiczyć Krupę i wygnali go precz ze świątyni. Zaiste, zbezczelniał ponad miarę, skoro jawnie spotwarza bogów Krain Wewnętrznego Morza i oskarża ich, że stanęli po stronie Annyonne przeciwko Stworzycielom. Bo przecież ogień to nic innego, tylko Kii Krindar od Miecza, niegdyś władca Gór Żmijowych. Wielkie wód spiętrzenie zaś to Mel Mianet od Fali, panujący nad przestworem Wewnętrznego Morza. Pod szarańczą kryje się paciornicka Hurk Hrovke, podczas gdy miano pomoru nosi sama Zaraźnica.
Nic, trzeba się zbierać, pomyślał, wysupłując z sakiewki półgroszówkę. Kapłani nie puszczą podobnych bluźnierstw płazem, a licho nie śpi. Wiatr dziś od Pomortu wieje i nie wiedzieć, co on nam przynieść może. Kto teraz dojdzie, jak ze Stworzycielami było? Za to dobrze wiadomo, że ani z kapłanami zadzierać nie warto, ani z bogów sobie nieprzyjaciół czynić. Nie ma co, czas sobie inną karczmę znaleźć, choć jałowcówka tu zacna i posługaczka niebrzydka.
Długo jeszcze miał potem wspominać, jakie sobie plany roztropne obmyślił. Tyle że nazbyt późno, bo najwyraźniej strażnicy świątynni z dawna baczyli na Krupę. Kiedy więc zbójca wychynął za próg gospody, przyłożyli mu w łeb i wraz ze wszystkimi, którzy się przysłuchiwali bezbożnym wygadywaniom, powlekli go do świątyni.
I tak się zaczęły kłopoty Twardokęska.