Ocknął się w ciemności nierozświetlonej nawet kagankiem czy ogarkiem świecy, przemarznięty do szpiku kości. Poruszył się niemrawo i potrząsnął łbem, by rozegnać nieco otępienie. Gwałtowny ból przygiął go do ziemi, ale jednocześnie myśli rozjaśniły się nieco. Cuchnąca, zimna woda powoli omywała mu gołe łydki. Po omacku wybadał swoje więzienie – cztery kroki w każdą stronę, ograniczone solidną metalową kratą. I nic więcej. Żadnego towarzysza, żadnego znaku, co się z nim dalej stanie.
Jak się potem dowiedział, bluźnierców trzymano pod niższą świątynią, w żelaznych klatkach wpuszczonych w kanały ściekowe. Strażnicy ich nie torturowali, co to, to nie. Po prostu pozwalali im tkwić całymi dniami w kanale, rozmyślać i przyglądać się wielkim jaszczurom, od których roiło się w ściekowisku. Z gadami zaś było tak. Niegdyś pewien niefortunny kupiec sprowadził do Traganki cały statek bestii, licząc, że zamożni mieszczanie, którzy trzymali w domach rozmaite cuda i monstra, zechcą wzbogacić swe menażerie o dziwaczne południowe potwory. Ale nabywców brakło, a żyjątka okazały się żarłoczne, więc kupiec w desperacji wyrzucił je do najbliższego kanału. Nie uniknął wszakże bankructwa i kilka dni później, ścigany przez natrętów, obwiesił się na żerdzi w porcie.
Jaszczury tymczasem rozpleniły się tak bujnie, że w żaden sposób nie można się było ich pozbyć. Poczynały sobie coraz śmielej, wypełzały na brzegi kanałów, czaiły się u wodopojów w ogrodach bogini, porywały bawiące się w porcie dzieci. Coś należało uczynić. Świątynne śledztwo dowiodło, że winowajca nie żył i nie da się go już ukarać za sprowadzenie zarazy na rodzinny gród ani zmusić, by własnym sumptem wyekspediował potwory tam, gdzie ich miejsce. Trutki nie podziałały, podobnie jak sztuka kuglarza, który zaklinał się, że dźwiękiem fujarki wyprowadzi je z kanałów na otwarte morze i tam potopi. Na koniec rada kapłańska postanowiła zamknąć wszystkie wyjścia kanałów żelaznymi kratami, a klucze do nich mieli specjalni niewolnicy i tylko oni zapuszczali się odtąd swobodnie w czeluści pod miastem. Wkrótce zresztą okazało się, że pozbawione innych źródeł pożywienia jaszczury zasmakowały niezmiernie w szczurach, niegdyś najgorszym utrapieniu Traganki. Uradowani mieszczanie skwapliwie wyrzekli się zatem kosztownych usług magikówszczurołapów i pozostawili gady w spokoju.
Nadal jednak budziły przerażenie i kapłani Fei Flisyon wykorzystywali ten lęk, obróciwszy część kanałów w więzienie dla szczególnie groźnych przestępców. Po Tragance krążyły legendy o nieszczęśnikach wyrwanych znienacka ze snu i zawleczonych przez tajne wejście do podziemi, skąd nigdy już nie wyszli na słoneczne światło. Ale stanowiło to wstydliwy sekret, jeden z tych, którymi niechętnie dzielono się z przybyszami, dlatego Twardokęsek nigdy nie słyszał o tajnej świątynnej służbie ani o lochach pod świątynią bogini.
W tym większe popadł zdumienie. Owszem, niejedną katownię oglądał wcześniej od środka, ale zawsze trafiał na kompanów, którzy objaśniali go w obowiązujących prawach i zwyczajach. Na strażników, którzy za kilka miedziaków przynosili z najbliższej gospody dzban rozwodnionego wina albo na nieużytych, których obrzucało się wyzwiskami i odpadkami, ku radości towarzyszy. Na murach widniały powypisywane imiona dawniejszych więźniów, sprośne obrazki i ucieszne wierszyki. Krążyły opowieści o nadzwyczajnych ucieczkach albo o szczególnie wrednych pachołkach więziennych, którym – wspólnym wysiłkiem – udało się skręcić kark. Bywały nawet tresowane szczury, co bardzo wdzięcznie tańczyły na tylnych łapkach. Słowem, życie wrzało tam, choć ograniczone długością łańcucha albo zaporą żelaznych krat.
W tragańskim więzieniu zaś nie dostrzegał zupełnie nic prócz wody, a ta płynęła niestrudzonym, łagodnym nurtem, nanosząc ku zbójcy wciąż nowe odpadki, martwe koty, kiście zbutwiałego zielska, gałęzie i potrzaskane deszczułki. Kilka razy udało mu się wyłuskać na wpół zgniłe owoce. Pochłonął je łapczywie, by choć trochę ulżyć znękanemu brzuszysku. Ale bardziej niż głód przerażały go cisza i mrok. Z początku darł się, co sił w płucach, wywrzaskiwał przekleństwa, bluźnił, kajał się i błagał o litość. Na darmo. Udało mu się jedynie ściągnąć trzy pokaźne jaszczury. Wzrok przyzwyczaił mu się już trochę do ciemności, widział więc, jak napierają cielskami na kraty i gryzą metalowe pręty. Na wszelki wypadek nie odzywał się więcej. Skulił się pośrodku klatki i zapadł w tępe odrętwienie, starając się nie upadać na duchu. Ostatecznie, powtarzał w myślach, skoro ktoś zadał sobie trud, aby mnie tu zawlec, zamiast od razu łeb rozbić, nie każe mi chyba zgnić marnie i bez jednego słowa.
Kiedy na koniec przyszli po niego strażnicy – dwóch olbrzymich jasnoskórych niewolników o gładko wygolonych czaszkach – bez cienia protestu wyszedł z klatki i podążył za nimi grząskim korytarzem w górę, ku świątynnym salom. Trudno, posiedział sobie w ciemnicy, nie pierwszy zresztą raz, nie wątpił jednak, że wszystko da się rozsądnie wyjaśnić. Przecież nie zrobił nic złego, nikogo nie zabił, nie poturbował, nawet marnej sakiewki nie odciął w tłumie na nabrzeżu. Jeśli zaś kapłani nie dadzą wiary jego zacnym intencjom, wysupła jakieś błyszczące, szczerozłote poręczenie. Wszak Krupę ledwie znał. Rzecz jasna, jego bluźniercza opowieść napełniła zbójcę szczerym obrzydzeniem! Wcale nie chciał jej słuchać, wyszedł z gospody, skoro stało się oczywiste, dokąd zmierza zaprzaniec, i w końcu sam niezawodnie powiadomiłby strażników świątynnych, jakie bezeceństwa wygadywano w gospodzie starego Stulichy.
Tak długo układał sobie we łbie te wymówki, aż szczerze w nie uwierzył.
Wprowadzono go do zwyczajnej, skromnej komnaty o ścianach pokrytych płatami odpadającego tynku. Przez świetlik w suficie sączyło się blade światło, a tuż pod nim stał przy pulpicie skryba w świątynnej szacie. Drugi kapłan, stary i mizerny, siedział naprzeciw wejścia za wąskim, zasłanym szpargałami stołem, wygrzewając dłonie nad żarem w trójnogu. Niewolnicy pokłonili się przed nim nisko i odeszli.
Nikt się nie odezwał. Twardokęsek niepewnie przestąpił z nogi na nogę, zaskoczony obrotem sprawy. Wprawdzie na kostkach miał nadal żelazne kajdany, a ręce przewiązano mu powrósłem, ale skryba wyglądał na dzieciucha, a staremu skręciłby łeb jednym szarpnięciem. Prócz stołu, pojedynczego krzesła i pulpitu, w komnatce nie było innych sprzętów i darmo szukał w niej narzędzi kaźni. Zanosiło się na najdziwniejsze badanie w jego życiu. Na dodatek stary kapłan ani ku niemu spojrzał.
– Jestem cudzoziemcem – rzekł z udawaną odwagą zbójca, ale po tych słowach utknął i za nic nie umiał sobie przypomnieć, co jeszcze chciał powiedzieć.
Sługa Fei Flisyon zmarszczył z obrzydzeniem nos, po czym sypnął na żar garść ziela z sakiewki u pasa. Po izbie poszedł dziwny, słodki zapach, zagłuszając woń nieczystości, którymi przesiąkł przyodziewek więźnia.
– Z Gór Żmijowych przybywam – spróbował znowu Twardokęsek. – Z samej Przełęczy Zdechłej Krowy – dodał w nagłej desperacji, choć akurat swe zajęcie zamierzał starannie zataić.
Pisarczyk ze znudzeniem żuł obsadkę pióra. Starzec w białej szacie z błogim wyrazem twarzy jął rozprostowywać nad żarem palce, aż mu donośnie strzykało w stawach. Zbójcy przemknęło przez myśl, że nigdy nie zrozumie tych dziwacznych ludzi południa.
– Bezpiecznego schronienia szukałem – ciągnął, coraz bardziej zbity z pantałyku. – Miejsce chciałem znaleźć zacne, gdzie mógłbym głowę spokojnie przytulić, kiedy się na nowo wojna w Krainach Wewnętrznego Morza podniesie. Jestem człek w leciech statecznych, szmat życia na niebezpieczeństwach strawiłem i grosz zacny zebrałem. Zdałoby się nim na starość nacieszyć.
Kiedy padło słowo „grosz”, skryba podniósł głowę znad pulpitu, gdzie dotąd coś obojętnie mazał, i ze świeżym zainteresowaniem spojrzał na zbójcę. Starzec nadal trwał w odrętwieniu, ale nieco wychylił się ku niemu ze swojego krzesła.
Zbójca uśmiechnął się w duchu z triumfem. Niby Traganka daleko od Gór Żmijowych, pomyślał, ale jednak ludzie tacy sami tu, jak wszędzie.
– Trafiło się trochę grosiwa – rzucił niby od niechcenia, w istocie jednak cały czas spozierając ukradkiem ku staremu kapłanowi, zgadł bowiem, że on jest w tej komnacie zwierzchnikiem. – Dukatów złotych kuferek i kosztowności drobina, com je przez życie całe gromadził. Dość, by kupić zacny domek z ogrodem, piwniczką własną na wino, ze strychem przestronnym, gdzie by szynki dojrzewały.
Miał wrażenie, że tamci coraz chciwiej nastawiają uszu. Powoli wracał mu animusz – może zdoła się wyplątać z tej kabały, a że straci trochę grosza, to trudno, zwyczajna rzecz. Kapłanów Fei Flisyon zawsze ciągnęło do doczesnych dóbr, bez żadnego wstrętu parali się lichwą, skupowali długi i wystawiali listy zastawne. Ich kantorki były rozsiane szeroko po Górach Żmijowych i dawniejszymi czasy zbójcy zdarzało się spieniężać w nich co okazalsze kosztowności. Nigdy wszakże nie zadowolały go ubijane tam interesy, jako że słudzy Fei Flisyon rabowali nie gorzej od niego, acz bezkrwawo i z mniejszym ryzykiem. Nadto, ku jego jawnemu rozgoryczeniu, nie udało mu się niczego im ukraść. Szczeżupińskich konwoi strzegły gromady najemników i kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy nawet nie próbowali na nie napadać, rozumiejąc, że na podobnym kąsku na pewno poszczerbiliby sobie zęby. Same kantorki też miały zawsze świetnie uzbrojonych rezydentów, którzy wyglądali bardziej na płatnych rzezimieszków niż na pobożnych służebników bogini. Zbójca uważał to wszystko za sprzeczne z naturą rzeczy, ale darzył zakon Fei Flisyon niechętnym szacunkiem, jak innego grabieżcę.
Zawsze lepiej zyskać w kapłanach sprzymierzeńców, pomyślał. Może mi się jeszcze zwróci wydane tutaj grosiwo. A nuż podszepną, gdzie znaleźć tani kawałek ziemi albo domek niewielki, co się go da kupić za bezcen. Kapłani muszą wiedzieć takie rzeczy. Zresztą sama świątynia też pewnikiem grunty ma w mieście, co im je w testamentach pobożne wdowy zapisują. Gdyby tak zechcieli co sprzedać niedrogo…
Odzyskiwał otuchę. Pozostawała jednak sprawa Krupy i nieszczęsnego uwięzienia. Odchrząknął, by zyskać na czasie, świadom, że oto zbliża się chwila, która zaważyć może na jego losie.