Życie w Osiedlach nie wyglądało lepiej. Osiedla izolowały się od siebie, ograniczały swobodny przepływ ludności z jednego miejsca do drugiego. Żadne z nich nie życzyło sobie mikroskopijnej flory i fauny innych. Powoli zamierał handel, który prowadzono za pomocą automatycznych pojazdów z dokładnie wysterylizowanymi ładunkami.

Osiedla kłóciły się i wzrastała pomiędzy nimi wzajemna nienawiść. Dotyczyło to także Osad wokół Marsa.

Jedynie w pasie asteroidów rodziło się nieskrępowanie nowe osadnictwo, lecz nawet tam wzrastała podejrzliwość do wszystkich wewnętrznych Osiedli. Insygna zaczęła zgadzać się z Pittem, czuła, jak powiększa się jej entuzjazm do projektu ucieczki ze świata nieznośnej rozpaczy i rozpoczęcia nowego życia tam, gdzie nie posiano jeszcze ziaren cierpienia. Nowy początek, nowe możliwości.

A potem stwierdziła, że spodziewa się dziecka i jej entuzjazm zaczął się zmniejszać. Ryzykowanie życiem własnym i Krile wydawało się łatwe. Jednak dziecko, niemowlę…

Pitt był nieporuszony. Pogratulował jej.

— Urodzi się tutaj, a ty będziesz miała niewiele czasu, aby przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Dziecko będzie miało przynajmniej półtora roku, zanim odlecimy. Do tego czasu przekonasz się, że los uśmiechnął się do ciebie nie każąc ci czekać dłużej. Dziecko nie będzie miało wspomnień ze zrujnowanej planety, nie dowie się o rozpaczliwie podzielonej ludzkości. Pozna nowy świat, świat kultury i zrozumienia pomiędzy jego mieszkańcami. Szczęśliwe dziecko! Mój syn i córka są już dorośli, już naznaczeni…

I znów zgodziła się z Pittem. Gdy na świat przyszła Martena, Insygna nie mogła doczekać się odlotu, zaczęła obawiać się, że zanim wyruszą, dziecko zostanie naznaczone pomyłką, jaką okazał się pełen ludzi Układ Słoneczny. Wtedy była już po stronie Pitta.

Martena zafascynowała Fishera — co sprawiło wielką ulgę Insygnie. Nie spodziewała się, że Krile okaże się dobrym ojcem. Jednak Fisher krzątał się wokół Marteny i wziął na siebie ojcowski obowiązek wychowania dziecka. Widać było. że sprawia mu to radość. Gdy zbliżała się pierwsza rocznica przyjścia Marleny na świat, w Układzie Słonecznym rozeszła się plotka, że Rotor ma zamiar uciec. Spowodowało to niemal ogólnosystemowy kryzys, a Pitt który wyraźnie zabiegał o stanowisko komisarza — wydawał się zadowolony.

— No cóż, co mogą zrobić? — mówił. — Nie ma sposobu na to, żeby nas zatrzymać, a wszystkie te oskarżenia o nielojalności razem z ich systemowym szowinizmem przeszkodzą jedynie ich badaniom nad hiperwspomaganiem, co w efekcie obróci się na naszą korzyść.

— Ale skąd się dowiedzieli, Janus? — pytała Insygna.

— Ja sam dopilnowałem tego — uśmiechnął się. — W tym momencie nie mam nic przeciwko temu, aby zdali sobie sprawę z faktu naszego odlotu. Wszystko jest w porządku, dopóki nie wiedzą, dokąd lecimy. Pozą tym nie mogliśmy dłużej ukrywać naszych zamiarów. Musimy przeprowadzić referendum, jak wiesz, gdy o naszych planach dowiedzą się Rotorianie, nie mą sensu dalsze utrzymywanie tajemnicy.

— Referendum?

— Dlaczego nie? Przemyśl to. Nie możemy wyruszyć w drogę z Osiedlem pełnych ludzi zbyt bojaźliwych i stęsknionych za domem w pobliżu Słońca. Skazywalibyśmy się na porażkę. Potrzebni nam są ludzie chętni, entuzjastyczni…

Miał całkowitą rację. Wkrótce rozpoczęła się kampania o poparcie projektu opuszczenia Układu Słonecznego. Wcześniejszy przeciek pomógł wytłumić głosy opozycji zewnętrznej, jak i tej na Rotorze. Niektórzy Rotorianie popierali projekt, niektórzy bali się. Fisher groźnie marszczył czoło i któregoś dnia powiedział:

— To jest szaleństwo.

— To jest nieuniknione — odpowiedziała Insygna starając się zachować obiektywizm.

— Dlaczego? Nie ma powodu, żeby rozpoczynać wędrówkę pośród gwiazd. Dokąd pójdziemy? Tam nic nie ma.

— Tam są miliardy gwiazd.

— A ile planet? Nie znamy żadnej nadającej się do zamieszkania planety, gdziekolwiek, i bardzo mało innych planet. Nasz Układ jest jedynym domem, jaki mamy.

— Poszukiwania leżą w naturze człowieka — była to jedna z ulubionych fraz Pitta.

— To są romantyczne bzdury. Jak komuś mogło przyjść do głowy, że ludzie będą głosować za tym, by odłączyć się od reszty ludzkości i przepaść gdzieś w przestrzeń?

— Według mnie, Krile — powiedziała — opinia na Rotorze przychyla się właśnie do tego.

— To tylko propaganda Rady. Sądzisz, że ludzie będą głosowali za tym, żeby zostawić Ziemię? Zostawić Słońce?

Nigdy! Jeśli do tego dojdzie, wracam na Ziemię.

Poczuła skurcz w sercu.

— O nie — powiedziała. — Chcesz wrócić do samumów, śnieżyc, tajfunów, czy jakkolwiek je nazywacie? Chcesz wrócić do pokrytej lodem ziemi, lejącej się z nieba wody i gwiżdżącego, wiejącego powietrza?

Podniósł brwi.

— Nie jest tak źle. Od czasu do czasu zdarzają się burze, ale są łatwe do przewidzenia. W rzeczy samej są nawet interesujące, jeśli nie przybierają zbyt gwałtownej postaci. To wszystko jest naprawdę fascynujące: trochę zimna, trochę ciepła, trochę parowania. Na tym polega zróżnicowanie. Dzięki temu żyjesz. A pomyśl tylko, ile jest odmian kuchni.

— Kuchni? Jak możesz tak mówić? Większość ludzi na Ziemi głoduje. Ciągle organizujemy pomoc żywnościową dla Ziemi…

— Niektórzy ludzie są głodni, ale to nie jest powszechne.

— Nie możesz oczekiwać, że Marlena będzie żyła w takich warunkach.

— Miliardy dzieci żyją.

— Moje nie będzie jednym z nich — powiedziała z oburzeniem. Wszystkie swoje nadzieje przeniosła teraz na Marlenę. Dziewczynka rozpoczynała dziesiąty miesiąc życia, miała dwa zęby u góry, dwa na dole, potrafiła podnosić się opierając ręce o szczebelki kojca i spoglądała na świat tymi pełnymi zadumy, inteligentnymi oczyma.

Fisher uwielbiał swoją niezbyt ładną córkę. Uwielbiał ją coraz bardziej. Gdy brał ją w ramiona, przyglądał się jej i podziwiał jej oczy. Koncentrował się na nich i oczy Marleny rekompensowały mu wszystkie inne braki dziecka.

Z pewnością nie wróci na Ziemię, jeśli będzie oznaczało to zostawienie na zawsze Marleny. Insygna nie wierzyła, że wybrałby ją — kobietę, którą kochał i poślubił — gdyby doszło do powzięcia decyzji powrotu na Ziemię, lecz Marlena z pewnością była w stanie go zatrzymać.

Z pewnością?

Następnego dnia po referendum Eugenia Insygna natknęła się na Fishera pobielałego ze wściekłości.

— Sfałszowano wyniki — wykrztusił.

— Cii! Obudzisz dziecko — powiedziała. Wykrzywił się i wstrzymał na chwilę oddech. Insygna odprężyła się i zaczęła cicho mówić:

— Nie ma cienia wątpliwości, że ludzie chcą lecieć.

— Czy ty głosowałaś za odlotem?

Zastanowiła się. Nie było sensu uspokajać go za pomocą kłamstw. Znał przecież jej zdanie na ten temat.

— Tak — powiedziała. — Przypuszczam, że Pitt ci kazał.

Zaskoczył ją.

— Nie! Umiem sama podejmować decyzje.

— Ale ty i on… — nie dokończył.

Poczuła, że krew uderza jej do głowy. — Co masz na myśli? — zapytała gniewnie. Czyżby zamierzał oskarżać ją o zdradę?

— Ten, ten polityk! Chce zostać komisarzem za wszelką cenę. Wszyscy o tym wiedzą. A ty masz zamiar wspinać się razem z nim. Lojalność polityczna to nie byle co, nieprawdaż?

— Nie byle co? Ja nie zabiegam o zaszczyty, jestem astronomem, a nie politykiem.

— Dano ci awans, czyż nie tak? Przepchnięto cię ponad głową starszego, bardziej doświadczonego człowieka.

— Dzięki mojej pracy, jak mi się wydaje. Jak miała się bronić, jeśli nie może powiedzieć mu prawdy?

— Z pewnością ci się wydaje. Za wszystkim stoi Pitt. Insygna wzięła głęboki oddech.

— Dokąd prowadzi ta rozmowa?

— Posłuchaj! — mówił teraz cicho, jak zresztą przez cały czas odkąd przypomniała mu o śpiącej Martenie. — Nie mogę uwierzyć, że całe Osiedle chce zaryzykować podróż za pomocą hiperwspomagania. Skąd wiesz, co może się stać? Skąd wiesz, że wszystko będzie działać? Wszyscy możemy zginąć.

— Sonda działa normalnie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: