Wydruk komputerowy liczył ponad sto stron. Dicksteinowi serce zamarło, kiedy przeglądał bezcenne kartki, w których zdobycie włożył tyle trudu. Żadna z informacji w wydruku nic mu nie mówiła.
Wrócił do pierwszej strony i ponownie jej się przyjrzał. Mnóstwo liczb i liter. Czy to szyfr? Nie, takim wydrukiem posługiwali się codziennie szeregowi pracownicy Euratomu, musiał więc być zrozumiały.
Dickstein usiłował się skoncentrować. Dostrzegł symbol “V234”. Wiedział, że musi to być izotop uranu. Następnie przeczytał inny zestaw liter i liczb: “180 KG”, sto osiemdziesiąt kilogramów. “17F68” oznaczało pewnie datę 17 lutego 1968. Stopniowo linijki wydrukowanych przez komputer liter i liczb zaczęły nabierać znaczenia. Znalazł nazwy miejscowości z różnych krajów Europy, takie słowa, jak “pociąg” czy “ciężarówka” i nazwy z końcówkami “SA” albo “Inc”, co musiało oznaczać przedsiębiorstwa. Tekst stał się zrozumiały: pierwsza linijka podawała ilość i rodzaj materiału, druga nazwę i adres nadawcy. I tak dalej.
Podniosło go to na duchu. Czytał z rosnącym zrozumieniem i satysfakcją. Na wydruku figurowało około sześćdziesięciu pozycji. Wyglądało na to, że dominowały trzy główne ich typy. Wielkie ilości surowej rudy uranu z kopalni w Południowej Afryce, Kanadzie i Francji przeznaczone dla europejskich rafinerii; składniki paliwa – tlenki, czysty uran i substancje wzbogacające przewożone z zakładów wytwórczych do reaktorów; i wreszcie zużyte paliwo z reaktorów, które szło do wtórnego wykorzystania i rozmieszczenia. Było kilka nietypowych transportów, głównie składników plutonu i transuranu uzyskiwanych ze zużytego paliwa, wysyłanych do laboratoriów w uniwersytetach i instytutach badawczych.
Dickstein czuł, że boli go głowa, oczy zmęczyły się wypatrywaniem potrzebnych informacji. Na ostatniej stronie jeden z ładunków oznaczono jako “nienuklearny”.
Fizyk w kwiaciastym krawacie mówił mu w Rehovot o pozanuklearnym zastosowaniu uranu i jego składników w fotografii, barwieniu szkła i ceramiki oraz w katalizatorach przemysłowych. Oczywiście ten towar zawsze mógł być promieniotwórczy, bez względu na to, jak przyziemne i niewinne byłoby jego zastosowanie, zatem musiał pozostawać pod kontrolą Euratomu. Dickstein pomyślał jednak, że w przypadku zwyczajnej chemii przemysłowej kontrola byłaby mniej rygorystyczna.
Jedna z pozycji na ostatniej stronie odnosiła się do dwustu ton rudy uranu albo surowego tlenku uranu. Chodziło o belgijską rafinerię niedaleko granicy ż Holandią, specjalnie wyznaczone miejsce, gdzie gromadzono materiały radioaktywne. Rafineria należała do Societé Generale de la Chimie, kombinatu górniczego z główną siedzibą w Brukseli. SGC sprzedawało rudę uranu niemieckiemu koncernowi F. A. Pedlera z Wiesbaden. Pedler planował użycie surowca na “produkcję pochodnych uranu, szczególnie karbidu uranowego w ilościach handlowych”. Dickstein przypomniał sobie, że karbid jest używany jako katalizator w produkcji syntetycznego amoniaku.
Wyglądało jednak na to, że Pedler nie zamierzał wykorzystywać uranu sam, przynajmniej nie we wstępnej fazie. Zainteresowanie Dicksteina wzrosło, gdy przeczytał, że Pedler nie ubiegał się o licencję dla zakładów w Wiesbaden, lecz potrzebował pozwolenia na transport rudy drogą morską do Genui. Dopiero tam kompania Angeluzzi e Bianco ma przeprowadzić “nienuklearny proces”.
Drogą morską! Dickstein nagle uprzytomnił sobie, co z tego wynika: ktoś inny przepchnie ładunek przez europejski port.
Czytał dalej. Surowiec przetransportowany zostanie kolejką z rafinerii SGC do doków w Antwerpii. Tam rudę uranu załadują na statek “Coparelli”, który dostarczy ją do Genui. Niewielka odległość między portem a zakładami Angeluzzi e Bianco ma być pokonana drogą lądową.
Ruda uranu przypominająca piasek, chociaż bardziej żółta, odbędzie tę podróż zapakowana w pięćset sześćdziesiąt szczelnie zamkniętych beczek o pojemności dwustu litrów. Pociąg potrzebuje na przewiezienie takiego ładunku jedenaście wagonów, statek nie zabierze na pokład już nic innego, na ostatni zaś etap podróży Włosi muszą przeznaczyć sześć ciężarówek.
Najbardziej atrakcyjna wydała się Dicksteinowi przeprawa morska. Przez kanał La Manche, przez Zatokę Biskajską wzdłuż atlantyckiego wybrzeża Hiszpanii, przez Gibraltar i dalej tysiąc mil Morzem Śródziemnym.
Na takiej trasie może się przydarzyć wiele niespodzianek.
Droga lądowa była prosta i dobrze kontrolowana. Pociąg wyrusza w południe jednego dnia i wraca o ósmej trzydzieści następnego ranka. Ciężarówka jechałaby drogami, na których odbywałby się też inny ruch, włącznie z samochodami policyjnymi. Samolot musi mieć stały kontakt z ziemią. Ale morza nie można rozszyfrować, rządzi się własnymi prawami. Transport zabrałby od dziesięciu do dwudziestu dni, nie można wykluczyć sztormów, kolizji, kłopotów z silnikiem, przypadkowych zawinięć do portów i nagłych zmian nawigacyjnych. Spróbuj porwać samolot, a godzinę później cały świat będzie to oglądał w telewizji. Porwiesz statek i nikt nie będzie o tym wiedział przez długie dni czy tygodnie. A może nawet nigdy się nie dowie.
W opinii Pirata morze stanowiło najlepszy wybór.
Dickstein rozmyślał o tym z rosnącym entuzjazmem i w poczuciu, że rozwiązanie problemu znajduje się w jego mewy. Porwać “Coparellego”… a co potem? Przemieścić ładunek na statek piracki. “Coparelli” prawdopodobnie ma na pokładzie dźwigi. Ale przeładunek na morzu jest ryzykowny. Dickstein spojrzał na wydruk, by sprawdzić proponowaną datę transportu: listopad. Nie najlepiej. Mogą być sztormy. W listopadzie zdarzają się nawet na Morzu Śródziemnym. Więc co? Uprowadzić “Coparellego” i płynąć nim do Hajfy? Nawet w Izraelu trudno by było potajemnie zawinąć do portu skradzionym statkiem.
Dickstein spojrzał na zegarek. Minęła północ. Zaczął się rozbierać do snu. Trzeba byłoby dowiedzieć się czegoś więcej o “Coparellim”. Ważny jest tonaż, liczebność załogi, gdzie aktualnie przebywa, kto jest właścicielem, ewentualnie jakim sprzętem dysponuje. Jutro trzeba jechać do Londynu. Wszystkiego można się tam dowiedzieć u Lloyda.
Chciał wiedzieć jeszcze jedno: kto mu depcze po piętach? We Francji śledził go duży zespół. Tej nocy w klubie przy rue Dicks też widział jakąś zbójecką gębę. Spodziewał się ogona, ale gęba gdzieś znikła. Przypadek lub inny duży zespół. Odpowiedź zależała od tego, czy ma z tym coś wspólnego Hasan. To też można sprawdzić, w Anglii.
Zastanawiał się, jak odbyć tę podróż. Jeśli dziś wieczorem go śledzono, musi przedsięwziąć jakieś środki ostrożności na jutro. Nawet jeśli zbójecka gęba nie ma z tym wszystkim żadnego związku, on musi się upewnić, że go nie namierzy rano na lotnisku.
Podniósł słuchawkę i zadzwonił do recepcji.
– Proszę mnie obudzić o szóstej trzydzieści – zlecił.
– Tak jest, proszę pana.
Położył się do łóżka. Nareszcie określony cel: “Coparelli”. Jeszcze nie miał dokładnego planu, ale już mu się zarysowywał. “Nienuklearny ładunek” i przeprawa morska to atrakcje, którym się nie oprze, nawet gdyby się pojawiły kolejne trudności. Zgasił światło, zamknął oczy i pomyślał: cóż za udany dzień.
Dawid Rostow zawsze był takim nadętym sukinsynem i wcale mu to z wiekiem nie przeszło, pomyślał Jasif Hasan. “Chyba nie zdajesz sobie sprawy…”, mawiał z protekcjonalnym uśmiechem. Albo: “Nie potrzebujemy już twoich ludzi, mniejszy zespół jest lepszy”. Albo: “Trzymaj się samochodem z tyłu i nie rzucaj się w oczy”. Albo tak jak ostatnio: “Zostań przy telefonie, ja idę do ambasady”.
Hasan miał podlegać rozkazom Rostowa jako równorzędny członek zespołu. Wyglądało jednak na to, że jego status jest niższy. To naprawdę ubliżające mieć niższą pozycję niż Nik Bunin.
Problem w tym, że stanowisko Rostowa nie było pozbawione podstaw. Nie żeby Rosjanie odznaczali się większymi zdolnościami niż Arabowie. Po prostu KGB było potężniejszą, bogatszą, działającą bardziej profesjonalnie i posiadającą większe wpływy organizacją niż wywiad egipski.
Hasan nie miał innego wyboru, jak tylko znosić cierpliwie zachowanie Rostowa. Kair cieszył się, że KGB tropi jednego z największych wrogów świata arabskiego. Gdyby Hasan zaczął się uskarżać, to raczej jego, a nie Rostowa odsunięto by od sprawy. Może i Rostow pamięta, pomyślał Hasan, że to Arabowie pierwsi wpadli na trop Dicksteina. Gdyby nie moje odkrycie, nie byłoby żadnego śledztwa.
W każdym razie chciał zyskać szacunek Rostowa, chciał, by Rosjanin mu zaufał, rozmawiał o rozwoju wydarzeń, pytał o zdanie. Pragnął udowodnić Rostowowi, że jest kompetentnym i profesjonalnym agentem, co najmniej takim jak Nik Bunin i Piotr Tyrin.
Zadzwonił telefon, Hasan chwycił za słuchawkę.
– Słucham.
– Jest tam jeszcze ten drugi? – usłyszał głos Tyrina.
– Wyszedł. Co się stało?
Tyrin zawahał się.
– Kiedy wróci?
– Nie wiem – skłamał Hasan. – Możesz złożyć meldunek mnie.
– W porządku. Klient wsiadł do pociągu, który odjeżdżał do Zurychu.
– Do Zurychu? I co dalej?
– Pojechał taksówką do banku. Wszedł do środka i skierował się na dół do podziemi. W tym banku są sejfy depozytowe. Wyszedł z teczką.
– Co potem?
– Udał się do sprzedawcy samochodów na przedmieściu i kupił używanego jaguara za gotówkę, którą miał w teczce.
– Rozumiem. – Hasan pomyślał, że wie, co nastąpiło potem.
– Wyjechał z Zurychu samochodem, dostał się na autostradę E 17 i rozwinął szybkość do stu czterdziestu mil na godzinę.
– I zgubiliście go – powiedział Hasan, odczuwając jednocześnie satysfakcję i niepokój.
– Mieliśmy taksówkę i mercedesa z ambasady.
Hasan przywołał na pamięć samochodową mapę Europy.
– Może jechać do dowolnej miejscowości we Francji, Hiszpanii, Niemczech czy Skandynawii. Chyba że zawróci i pojedzie w przeciwnym kierunku. Wtedy pozostają Włochy i Austria. A więc zniknął. W porządku, wracaj do bazy. – Odłożył słuchawkę, by Tyrin nie mógł zakwestionować jego prawa do wydawania rozkazów.