– I dlatego nazywa ją pani hipiską? – spytał Dickstein.
– Hipisi wierzą w wolną miłość.
– Rozumiem.
Z jego reakcji wywnioskowała, że matka nie kochała Nata Dicksteina. Jakoś ją to zasmuciło.
– Niech mi pan opowie o swoich rodzicach – powiedziała, jakby byli w tym samym wieku.
– Pod warunkiem, że naleje mi pani kawy.
– Ach, zapomniałam. – Roześmiała się.
– Mój ojciec był szewcem – zaczął Dickstein. – Dobrym szewcem, ale niewiele miał w sobie z człowieka interesu. Lata trzydzieste były pomyślne dla szewców z East Endu. Ludzie nie mogli sobie pozwolić na nowe buty, więc co roku oddawali do naprawy stare. Nigdy nie byliśmy bogaci, ale mieliśmy trochę więcej pieniędzy niż większość ludzi wokół nas. I oczywiście rodzina mego ojca zaczęła nalegać, by rozszerzył interes, otworzył drugi sklep, zatrudnił ludzi.
Suza podsunęła mu kawę.
– Mleko, cukier?
– Cukier tak, mleko nie. Dziękuję.
– I co dalej?
Był to dla niej inny świat. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że szewcy mogli nieźle prosperować w czasie kryzysu.
– Dostawcy skóry myśleli, że ojciec musi się świetnie znać na rzeczy. Sprzedawali mu wyłącznie najlepszą skórę. Kiedy któryś miał towar w gorszym gatunku, mówili: “Nie trudź się z tym do Dicksteina, bo i tak ci to odeśle”. – Znów uśmiechnął się blado.
– Czy on jeszcze żyje? – spytała Suza.
– Zmarł przed wojną.
– Co się stało?
– Cóż, w latach trzydziestych w Londynie pojawili się faszyści. Każdej nocy odbywali wiece. Opowiadali, jak to Żydzi na całym świecie wysysają krew ciężko pracujących ludzi. Mówcy, organizatorzy to byli cieszący się szacunkiem mieszczanie, ale tłum stanowili głównie bezrobotni. Po wiecu maszerowali przez ulice, tłukli okna i bili przechodniów. Nasz dom stanowił dla nich świetny cel. Byliśmy Żydami. Mój ojciec miał warsztat, więc musiał być krwiopijcą. Poza tym, zgodnie z tym, co głosili, żyliśmy nieco lepiej niż ludzie w okolicy.
Zamilkł i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Suza czekała na dalszy ciąg. Gdy opowiadał, sprawiał wrażenie, że się kuli – zakładał nogę na nogę i zaciskał je jakby w supeł, krzyżował ręce na piersi, garbił się. Siedząc na taborecie, w źle skrojonym garniturze szarym jak ubranie urzędnika, z ramionami, udami, kolanami i łokciami sterczącymi na wszystkie strony, wyglądał jak wiązka chrustu w worku.
– Mieszkaliśmy nad warsztatem. Każdej z tych przeklętych nocy leżałem bezsennie czekając, że przyjdą. Bałem się strasznie, bo wiedziałem, że ojciec się boi. Czasem nie działo się nic, tylko przechodzili. Zwykle wykrzykiwali różne hasła. Bardzo często wybijali szyby. Parę razy wpadli do warsztatu i splądrowali go. Myślałem, że chcą wejść na górę. Wsuwałem głowę pod poduszkę, płakałem i przeklinałem Boga, że stworzył mnie Żydem.
– Czy policja nic nie robiła?
– Coś usiłowała robić. Kiedy akurat była w pobliżu, starała się temu przeciwdziałać. Ale miała wtedy sporo innych spraw na głowie. Jedynie komuniści byli skłonni nam pomagać, a mój ojciec nie chciał ich pomocy. Oczywiście, wszystkie partie polityczne występowały przeciw faszystom, ale tylko czerwoni potrafili się uzbroić w łomy i budować barykady. Próbowałem wstąpić do partii, ale nie przyjęli mnie, byłem za młody.
– A ojciec?
– Chyba się poddał. Kiedy po raz drugi zdemolowali warsztat, nie było pieniędzy na remont. Chyba nie miał siły, by zaczynać gdzie indziej. Przeszedł na zasiłek i bardzo podupadł. Zmarł w 1938 roku.
– A pan?
– Szybko dorastałem. Jak tylko zacząłem wyglądać wystarczająco dorośle, zgłosiłem się do wojska. Dostałem się do niewoli. Przyjechałem do Oksfordu po wojnie, ale po jakimś czasie rzuciłem wszystko i wyjechałem do Izraela.
– Czy ma pan tam rodzinę?
– Cały kibuc jest moją rodziną… Ale nigdy się nie ożeniłem.
– Z powodu mojej matki?
– Może. Częściowo. Jesteś bardzo bezpośrednia.
Znów poczuła, że się rumieni. Było to bardzo intymne pytanie, a przecież zadała je komuś, kogo nie znała. Ale nasunęło się właściwie samo.
– Przepraszam – powiedziała.
– Nie przepraszaj – odparł Dickstein. – Rzadko tak mi się rozmawia. Ta cała podróż jest, powiedziałbym, wypełniona przeszłością. Ma zapach przeszłości.
– To znaczy zapach śmierci.
Wzruszył ramionami.
Zapadła cisza. On mi się bardzo podoba, pomyślała Suza. Podoba mi się, gdy mówi i gdy milczy, podobają mi się jego duże oczy i ten stary garnitur. I jego wspomnienia. Chciałabym, żeby został jeszcze chwilę.
Zebrała filiżanki ze stołu, otworzyła zmywarkę. Ze spodka spadła łyżeczka i potoczyła się pod wielką starą lodówkę.
– Cholera – wyrwało się Suzie.
Dickstein ukląkł, zajrzał pod lodówkę.
– No to klops, już tam zostanie – powiedziała Suza. – To pudło jest za ciężkie, nie da się ruszyć.
Dickstein uniósł prawą ręką róg lodówki, a lewą wsunął pod spód. Po chwili wstał i wręczył łyżeczkę Suzie. Spojrzała na niego.
– Kto ty jesteś, kapitan America? To jest naprawdę ciężkie.
– Pracuję w polu. Ale co ty możesz wiedzieć o kapitanie America? Był bohaterem mojego dzieciństwa.
– Teraz też jest. Rysunki w tych komiksach są fantastyczne.
– A to ci dopiero – zdziwił się. – My musieliśmy je czytać w tajemnicy, bo uchodziły za śmiecie. A teraz się je podziwia. Zresztą słusznie.
Uśmiechnęła się.
– Naprawdę pracujesz w polu? – Wyglądał na urzędnika, nie na kogoś, kto pracuje na roli.
– Oczywiście.
– Sprzedawca wina, który rzeczywiście urabia sobie ręce w winnicy. To niezwykłe.
– Nie w Izraelu. Chyba mamy lekkiego fioła… wiesz, na punkcie ziemi.
Suza spojrzała na zegarek i zdziwiła się, że jest już tak późno.
– Tata powinien być za chwilę. Zjesz z nami, dobrze? Ale będą tylko kanapki.
– Doskonale.
Pokroiła francuski chleb i chciała się zabrać do przyrządzania sałaty. Dickstein zaproponował, że ją opłucze, wiec dała mu fartuch. Po chwili spostrzegła, że znów jej się przygląda. Z uśmiechem.
– O czym myślisz?
– Coś sobie przypomniałem. Ale może cię to wprawić w zakłopotanie.
– Wszystko jedno. Mów.
– Zaszedłem tu pewnego wieczoru, około szóstej – zaczął. – Twojej matki nie było w domu. Chciałem pożyczyć książkę od twojego ojca. Ty leżałaś w wannie. Ojciec miał właśnie telefon z Francji, nie pamiętam w jakiej sprawie. Rozmawiał, a ty zaczęłaś płakać. Poszedłem na górę, wytarłem cię i ubrałem w nocną koszulę. Musiałaś mieć wtedy cztery lata, może pięć.
Suza się roześmiała. Stanął jej nagle przed oczami Dickstein w zaparowanej łazience, jak pochyla się i bez wysiłku wyjmuje ją z wanny pełnej piany. Ale w tej wizji nie była dzieckiem, lecz dorosłą kobietą z mokrym biustem i pianą między udami, a jego ręce były silne i pewne, gdy przytulał ją do siebie. Otworzyły się drzwi kuchni, wszedł ojciec i marzenie uleciało, zostawiając po sobie posmak miłostki i ślad winy.
Nat Dickstein pomyślał, że profesor Ashford trzyma się dobrze. Był łysy i tylko wianuszek białych włosów okalał mu tył czaszki. Trochę przytył, ruchy miał wolniejsze, ale w oczach wciąż błyszczały iskierki intelektualnej ciekawości.
– Niespodziewany gość, tatusiu – powiedziała Suza. Ashford spojrzał na niego i bez wahania wykrzyknął:
– Młody Dickstein! A niech to! Mój drogi chłopcze!
Podali sobie ręce. Uścisk był mocny.
– Jak się pan miewa, profesorze?
– Jak w raju, drogi chłopcze, zwłaszcza że moja córka jest tutaj i mnie dogląda. Pamiętasz Suzę?
– Spędziliśmy cały ranek na wspomnieniach – odparł Dickstein.
– Właśnie widzę, że już cię ubrała w fartuch. Szybko, nawet jak na nią. Mówiłem jej, że w ten sposób nigdy nie złapie męża. Zdejmuj to, chodź, napijemy się.
Uśmiechnąwszy się smętnie do Suzy, Dickstein zrobił, co mu kazano, i ruszył za Ashfordem do gabinetu.
– Sherry? – zapytał profesor.
– Odrobinę. Dziękuję. – Przypomniał sobie nagle o celu swojej wizyty. Musi wydobyć od Ashforda informacje bez wzbudzania podejrzeń. Na parę godzin mógł zapomnieć o obowiązkach, lecz teraz czas wracać do pracy. Spokojnie, tylko spokojnie, pomyślał.
Profesor podał mu szklaneczkę jasnego sherry.
– No a teraz powiedz mi, co się z tobą działo przez te wszystkie lata?
Dickstein sączył sherry. Było bardzo wytrawne, takie, jakie lubiano pić w Oksfordzie. Opowiedział profesorowi historyjkę, którą wcześniej uraczył Hasana i Suzę: szukanie rynków zbytu na izraelskie wino. Pytania Ashforda zdradzały znawcę problemów regionu. Czy młodzi ludzie przenoszą się z kibuców do miast? Czy czas i dobrobyt nie naruszyły idei komunalizmu wśród mieszkańców kibuców? Czy europejscy Żydzi wchodzą w związki rodzinne z Żydami afrykańskimi i lewantyńskimi? Odpowiedzi Dicksteina brzmiały „tak”, “nie” i “raczej nie”. Ashford kurtuazyjnie unikał wszelkich kwestii dotyczących ich poglądów na moralność polityczną Izraela, bo tu się różnili, niemniej w jego pytaniach, jakkolwiek bezstronnych, dał się wyczuć cień nadziei na złe wieści.
Zanim Dickstein miał okazję wypytać profesora, Suza zawołała ich do kuchni na lunch. Francuskie kanapki były wielkie i smakowite. Otworzyła butelkę czerwonego wina. Dickstein zrozumiał, dlaczego Ashford przybrał na wadze.
– Parę tygodni temu wpadłem na kolegę. W Luksemburgu, kto by pomyślał? – powiedział, kiedy wypili kawę.
– Na Jasifa Hasana? – spytał profesor.
– Skąd pan wie?
– Byliśmy w kontakcie. Wiem, że mieszka w Luksemburgu.
– Często pan go widywał? – Spokojnie, tylko spokojnie.
– Kilka razy w ciągu tych wszystkich lat. – Ashford przerwał. – Trzeba tu zaznaczyć, Dickstein, że wojny, które dały ci wszystko, jemu wszystko zabrały. Jego rodzina straciła majątek i poszła do obozu uchodźców. Nic dziwnego, że czuje pewne rozgoryczenie wobec Izraela.
Dickstein pokiwał głową. Był już prawie pewien, że Hasan bierze udział w grze.
– Widziałem go bardzo krótko, śpieszyłem się na samolot. Co jeszcze u niego słychać?