Ashford zmarszczył brwi.
– Sprawiał wrażenie, jakby był… distrait – dokończył nie znajdując odpowiedniego słowa w języku angielskim. – Nagłe zlecenia, umówione spotkania, dziwne telefony o najróżniejszych porach, tajemnicze zniknięcia. Możliwe, że to typowe dla wywłaszczonego arystokraty.
– Możliwe – przyznał Dickstein. Faktycznie zaś było to typowe dla agenta. Teraz miał już stuprocentową pewność, że spotkanie z Hasanem go spaliło. – Widuje pan kogoś jeszcze z mojego roku? – zapytał.
– Tylko starego Toby’ego. Zasiada w parlamencie z ramienia konserwatystów.
– Kapitalne! – rzucił rozbawiony Dickstein. – Zawsze przemawiał jak rzecznik opozycji, pompatycznie i zarazem trzymając się w defensywie. Świetnie, że znalazł miejsce dla siebie.
– Jeszcze kawy, Nat? – zaproponowała Suza.
– Nie, dziękuję. – Wstał. – Pomogę ci w sprzątaniu, a potem muszę już wracać do Londynu. Tak się cieszę, że was zastałem.
– Tata posprząta. – Suza uśmiechnęła się. – Mamy taką umowę.
– Obawiam się, że tak – przyznał Ashford. – Ona nie zamierza się dla nikogo zaharowywać, a już najmniej dla mnie. – Ta uwaga zdziwiła Dicksteina, gdyż była zupełnie nieprawdziwa. Być może Suza nie stoi przy ojcu na posterunku dzień i noc, ale opiekuje się nim jak żona.
– Wyjdę z tobą na miasto – powiedziała. – Poczekaj, tylko coś na siebie włożę.
Profesor na pożegnanie uścisnął mu dłoń.
– Prawdziwa przyjemność widzieć cię, chłopcze, prawdziwa przyjemność.
Suza wróciła w sztruksowej kurtce. Ashford odprowadził ich do drzwi, z uśmiechem pomachał ręką.
Na ulicy Dickstein odzywał się tylko po to, by móc na nią patrzeć. Oprócz kurtki i spodni, z takiego samego czarnego sztruksu, miała jeszcze na sobie luźną kremową bluzkę, chyba z jedwabiu. Podobnie jak matka, wiedziała, w co się ubrać, żeby podkreślić piękno lśniących ciemnych włosów i smagłej skóry. Dickstein podał jej ramię – gest trochę staromodny, lecz chciał czuć jej dotyk. Bez wątpienia, miała w sobie taki sam fizyczny magnetyzm jak matka, coś, co przepełniało mężczyzn pożądaniem, chęcią posiadania. Nie była to jednak zwykła żądza, raczej pragnienie posiadania pięknego przedmiotu, który nigdy nie zostanie odebrany. Dickstein miał już swoje lata, toteż wiedział, jak zwodnicze okazują się takie uczucia, wiedział też, że Eila Ashford nie mogła dać mu szczęścia. Ale córka promieniowała jeszcze czymś, czego brakowało matce – ciepłem. Jaka szkoda, że już nigdy nie zobaczy Suzy. Kto wie, z czasem mógłby… No cóż. To przecież niemożliwe.
Dotarli na stację.
– Jeździsz czasem do Londynu? – zapytał.
– Oczywiście. Wybieram się tam jutro.
– Po co?
– Na kolację z tobą – odparła.
Kiedy matka Suzy umarła, ojciec zachowywał się nadzwyczajnie.
Miała jedenaście lat. Wystarczająco dużo, by rozumieć, co to śmierć, ale za mało, by sobie z nią poradzić. Tatuś był łagodny i we wszystkim pomocny. Wiedział, kiedy zostawić ją w spokoju, żeby mogła się wypłakać, a kiedy zabrać do miasta na obiad. Bez zakłopotania opowiedział jej o menstruacji i chodził z nią kupować nowe biustonosze. Ofiarował jej nową rolę w życiu. Została panią domu, instruującą sprzątaczki, spisującą bieliznę do prania, częstującą sherry w niedzielny poranek. Gdy miała czternaście lat, ojciec powierzył jej pieczę nad domowymi finansami. Dbała o niego lepiej niż Eila. Wyrzucała stare koszule i zastępowała je nowymi identycznymi, o czym tatuś wcale im wiedział. Odkryła, że nawet bez matki można żyć w poczuciem bezpieczeństwa i miłości.
Tatuś powierzył jej rolę taką samą jak matce. I tak jak matka, Suza zbuntowała się przeciw tej roli.
Chciał, by została w Oksfordzie, zrobiła dyplom i została na uczelni. Dzięki temu mogłaby się nim stale opiekować. Oświadczyła, że nie jest dość zdolna, z niejasnym poczuciem, że to tylko wymówka służąca czemuś innemu. Podjęła pracę, która całymi tygodniami trzymała ją z dala od domu, a tym samym uniemożliwiała stałą opiekę nad ojcem. Wysoko w powietrzu, tysiące mil od Oksfordu, podawała drinki i posiłki mężczyznom w średnim wieku, zastanawiając się przy tym, czy naprawdę cokolwiek udało jej się w ten sposób zmienić.
Wracając ze stacji myślała, w jakim okropnym dołku się znalazła. Czy kiedykolwiek z niego wyjdzie.
Właśnie zakończyła romans, który, jak reszta jej życia, dokładnie powielał znajomy wzorzec. Julian miał trzydzieści kilka lat, był wykładowcą filozofii i zajmował się głównie filozofami greckimi z czasów przed Sokratesem. Błyskotliwy, oddany studiom i bezradny życiowo. Przy każdej okazji coś brał – marihuanę, żeby się kochać, amfetaminę, żeby pracować, inne prochy, żeby spać. Był rozwiedziony, bezdzietny. Na początku wydał jej się interesujący, czarujący i seksowny. W łóżku lubił, kiedy przejmowała inicjatywę. Zabierał ją do awangardowych teatrów w Londynie i na ekscentryczne studenckie prywatki. Ale w końcu cały urok prysł. Uświadomiła sobie, że naprawdę nie interesuje go seks, że bywają razem, bo ona dobrze przy nim wygląda, że Julian lubi jej towarzystwo, ponieważ jego intelekt robi na niej tak wielkie wrażenie. Pewnego dnia, kiedy poszedł na zajęcia, z własnej inicjatywy wzięła się do prasowania jego ubrań. Był to odpowiedni moment na zerwanie.
Czasem szła do łóżka z mężczyznami w swoim wieku albo młodszymi, głównie dlatego, że podniecały ją ich ciała. Zwykle kończyło się to rozczarowaniem, a wszyscy oni prędzej czy później ją nudzili.
Zaczęła już żałować tego impulsu, który kazał jej się umówić z Natem Dicksteinem. Całkowicie pasował do schematu: był o pokolenie starszy od niej, bez wątpienia potrzebował troski i zainteresowania. A najgorsze, że kiedyś kochał jej matkę. Na pierwszy rzut oka miał w sobie, jak wszyscy inni, coś z ojca.
Pod pewnymi względami jednak się różnił, mówiła sobie. Był rolnikiem, nie naukowcem. Najprawdopodobniej najmniej oczytanym facetem, z jakim kiedykolwiek poszła na randkę. Wyjechał do Palestyny, zamiast tylko gadać o tym w oksfordzkich kawiarniach. Potrafił podnieść lodówkę jedną ręką. W czasie, który spędzili razem, więcej niż raz ją zaskoczył, zachowując się niezgodnie z jej oczekiwaniami.
Być może Nat Dickstein złamie schemat, pomyślała. A może znów sama siebie oszukuje.
Do ambasady Izraela Nat Dickstein zadzwonił z budki telefonicznej na stacji Paddington. Uzyskawszy połączenie, zapytał o Handlowe Biuro Kredytowe. Taki wydział w ogóle nie istniał: był to kod centrum informacyjnego Mosadu. Odpowiedział mu młody człowiek z hebrajskim akcentem. Ucieszyło to Dicksteina; dobrze wiedzieć, że są jeszcze ludzie, dla których hebrajski jest mową ojczystą, a nie martwym językiem. Zdawał sobie sprawę, że rozmowa będzie nagrywana, wiec od razu przeszedł do rzeczy:
– Szybko do Billa – powiedział. – Sprzedaż zagrożona przez obecność konkurencyjnej grupy. Henry. – Nie czekając na odzew, odwiesił słuchawkę.
Z dworca ruszył do hotelu, myśląc o Suzie Ashford. Miał spotkać ją na stacji Paddington jutro wieczorem. Dziewczyna zatrzyma się na noc w mieszkaniu przyjaciółki. Dickstein naprawdę nie wiedział, od czego zacząć. O ile pamiętał, nigdy nie zabierał kobiety na kolację po prostu dla przyjemności. Jako młody chłopak był zbyt biedny, po wojnie zbyt nieśmiały i nerwowy, a z biegiem lat także jakoś nie nabrał tego zwyczaju. Oczywiście, bywał tu i ówdzie z kolegami, z ludźmi z kibucu po zakupach w Nazarecie. Ale z kobietą, tylko we dwoje, tylko po to, żeby się cieszyć jej towarzystwem…
Coś ty zrobił? Myśli pewnie, że włożysz wieczorową marynarkę, wyjedziesz po nią własnym samochodem, wręczysz jej pudełko czekoladek przewiązane elegancką wstążką. Mają się spotkać na dworcu, a tu ani samochodu, ani wieczorowego ubrania. Gdzież mógł ją zabrać? Nawet w Izraelu nie znał żadnej eleganckiej restauracji, co dopiero w Anglii.
Idąc przez Hyde Park, naraz uśmiechnął się szeroko. Bo śmieszna to sytuacja dla mężczyzny po czterdziestce. Nie był szczególnie wygadany, na czym jej pewnie nie zależało, bo sama się zaprosiła na kolację. Chyba zna restauracje i wie, co zamówić. Nie była to bynajmniej sprawa życia lub śmierci. Cokolwiek się zdarzy, pragnął się z tego cieszyć.
Praca musi poczekać. Skoro został spalony, nie może zrobić nic, póki nie pomówi z Pierre’em Borgiem; Borg zadecyduje, co dalej. Tego wieczoru wybrał się na francuski film Kobieta i mężczyzna. Prosta historia miłosna, pięknie opowiedziana, na ścieżce dźwiękowej powracający, natarczywy motyw południowo-amerykańskiej melodii. Wyszedł z kina, nim film dobiegł do połowy, bo poruszony tą filmową opowieścią omal się nie rozpłakał. Muzyka dźwięczała mu w głowie przez całą noc.
Rano z budki telefonicznej niedaleko hotelu znów zadzwonił do ambasady.
– Tu Henry. Jaka odpowiedź? – zapytał, kiedy odezwało się centrum informacji.
– Idziesz na dziewięćdziesiąt trzy tysiące, konferencja jutro? – odrzekł głos.
– Odpowiedź: program konferencji w informacji na lotnisku – rzucił Dickstein.
Pierre Borg przylatuje jutro o dziewiątej trzydzieści.
Czterej mężczyźni czekali w samochodzie ze szpiegowską cierpliwością, milczący i czujni. Ściemniało się. Za kierownicą siedział Tyrin. Zwalisty mężczyzna w średnim wieku, ubrany w płaszcz nieprzemakalny; uderzał palcami o tablicę rozdzielczą. Hasan siedział obok. Rostow i Bunin z tyłu.
Człowieka od teczki Nik znalazł trzeciego dnia, gdy obserwował gmach Jeana Monneta na Kirchbergu. Zameldował, że tożsamość się zgadza.
– W tym swoim urzędniczym garniturze nie wygląda tak bardzo na pedała, ale daję głowę, że to on. Pewno tu pracuje.
– Powinienem był się domyślić – powiedział Rostow. – Jeśli Dickstein poluje na informacje, nie będzie brał informatorów z lotniska ani z “Alfy”. Trzeba było najpierw wysłać Nika do Euratomu.
Zwracał się do Tyrina, ale Hasan usłyszał i wtrącił:
– Nie możesz myśleć o wszystkim.