– Na jakiś miesiąc. Lada moment zjawi się tutaj generał du Pont – rzekła, dbając, by głos jej nie zadrżał. – Ma mnie zabrać…

Służący na znak pana chwycił ją za włosy, szarpnął głowę do tyłu.

– Nie! – krzyknęła.

Pan wstał, podszedł.

Zimny czubek noża na skórze.

– Jeżeli teraz wyjdziecie – choć z ogromnym trudem, nadal mówiła spokojnie – nikomu nic nie powiem. Macie na to moje słowo. Zostawcie mnie i wyjdźcie.

Uderzył ją grzbietem dłoni w twarz. Zimny drań.

– Marguerite, droga moja, nikt po ciebie nie przyjdzie. Jesteś całkiem sama i zdana na moją łaskę. Sąsiadów z dołu nie ma, przecież fortepian milczy. Ci z góry wyjechali na wieś. Twoja służba wyszła, sam widziałem. I kucharka, i pokojówka są przekonane, że już wyjechałaś z du Pontem.

W oczach kobiety błysnął lęk.

Za dużo wiedział.

Victor Constant przysunął krzesło i usiadł – blisko. Czuła na sobie jego oddech. Tuż przed oczami miała elegancki, zadbany wąs oraz pełne czerwone wargi, tym wyraźniejsze, że na tle bladej twarzy. Drapieżnik. A za lewym uchem miał niewielki obrzęk.

– Mój przyjaciel…

– Szanowny pan generał otrzymał wiadomość, że wasze spotkanie zostało przełożone na ósmą trzydzieści. Spojrzał na zegar. – Czyli mamy ponad pięć godzin. Sama widzisz, nie ma powodu do pośpiechu. A co pan generał tutaj zastanie, zależy wyłącznie od ciebie. Znajdzie cię żywą lub martwą, mnie tam wszystko jedno. Czubek noża przesunął się pod oko.

– Nie!

– Obawiam się, chere Marguerite, że każda skaza na urodzie bardzo ci utrudni życie…

– Czego chcecie? Pieniędzy? Czy Anatol jest wam coś winien? Zapłacę jego długi!

– Ach, gdyby to było takie proste! – Constant roześmiał się. – Zresztą twoja sytuacja finansowa nie należy do najlepszych, delikatnie rzecz ujmując. A nie sądzę, żeby generał du Pont, choć szczodrobliwy, miał ochotę chronić twego synalka przed bankructwem. – Leciuteńko przycisnął nóż do jasnej skóry kobiety. Pokręcił głową, jakby żałował tego, co musi zrobić. – Tak czy inaczej, nie chodzi o pieniądze. Vernier zabrał mi coś znacznie cenniejszego.

Marguerite usłyszała w jego głosie niepokojącą zmianę. Poruszyła się nerwowo, chciała uwolnić ręce, ale w efekcie tylko zacisnęła więzy. Drut przeciął jej skórę na nadgarstkach. Pociekła krew. Czerwone krople jedna za drugą spadały na błękitny dywan.

– Błagam! Niech pan mi pozwoli z nim porozmawiać! Na pewno go przekonam, żeby zwrócił pana własność.

– Niestety, na to już za późno – rzekł, gładząc ją po policzku. – Ciekaw jestem, czy w ogóle przekazałaś synowi moją wizytówkę? – Położył dłoń na jej gardle. Zacisnął palce.

Walczyła, wyrywała się i rzucała na boki, wszystko na nic. Brakowało jej powietrza. A w jego oczach widziała zadowolenie i radość zwycięstwa. Jedno i drugie przerażało ją w równym stopniu.

Nagle – puścił.

Opadła na oparcie, dysząc ciężko. Oczy miała przekrwione, na szyi brzydkie purpurowe ślady.

– Zacznij od pokoju Verniera – polecił Constant swojemu człowiekowi. – Szukaj dziennika. Mniej więcej tej wielkości. – Rozłożył dłonie, pokazując kształt.

Sługa wyszedł.

– A więc… – podjął Constant, jakby znajdował się na herbatce u przyjaciół – wróćmy do tematu. Gdzie jest twój syn?

Marguerite spojrzała mu prosto w oczy. Serce waliło jej jak młotem, wiedziała, że ten człowiek jest zdolny do wszystkiego. Bała się, ale w życiu przeszła już niejedno.

– Nie wiem powtórzyła.

Tym razem uderzył pięścią, mocno, aż jej głowa odskoczyła do tyłu. W ustach pojawił się słony smak krwi. Poczuła na karku dotyk dłoni w skórzanych rękawiczkach. Constant szybkim ruchem rozwiązał żółtą kokardę. Oddychał szybciej. Buchało od niego gorąco. Jedną ręką podciągnął tkaninę nad kolana, po udzie, jeszcze wyżej.

– Nie, proszę, nie – szepnęła.

– Dopiero minęła trzecia – rzekł, wsuwając jej lok za ucho w parodii czułości. – Mamy mnóstwo czasu. Na pewno cię przekonam, żebyś zaczęła mówić. I myśl o Leonie, kochana. O swojej ślicznej córeczce. Trochę zbyt egzaltowana, jak na mój gust, ale jakoś to przeboleję.

Zsunął jedwab z jej ramion.

Marguerite ucichła, zapadła się w siebie, jak już niejeden raz wcześniej. Oczyściła umysł, wypchnęła z niego obraz brutala. Nawet teraz najsilniejszym uczuciem był wstyd, że serce jej zabiło szybciej, kiedy otworzyła mu drzwi i wpuściła go do mieszkania.

Seks i przemoc, dobrze znana para. Zetknęła się z tą mieszanką wiele, wiele razy. Na barykadach Komuny, na uliczkach podłych dzielnic, a ostatnio – w eleganckich salonach pod przykrywką układów towarzyskich. Tak wielu mężczyzn potrzebuje nienawiści zamiast pożądania. Zawsze potrafiła to wykorzystać. Poświęcała swoją urodę, swoje wdzięki, żeby córka nigdy nie poznała takiego życia.

– Gdzie jest Vernier?

– Nie wiem.

Zrzucił ją na ziemię, uderzył ponownie. I jeszcze raz.

– Gdzie twój syn?

"Najważniejsze – chronić dzieci. Nie zdradzić ich przed tym człowiekiem. Przed tym potworem. Trzeba mu coś powiedzieć. Ostatnia świadoma myśl.

– Rouen – wyrwało jej się spomiędzy krwawiących warg. – Pojechali do Rouen.

ROZDZIAŁ 22

Rennes-les-Bains

Piętnaście po czwartej, nacieszywszy się atrakcjami Couizy, Leonie i Anatol stanęli przed wejściem do budynku dworca, czekając, aż woźnica załaduje bagaże do courrier publique:

Był to środek transportu znacznie bardziej prymitywny niż pojazdy używane w Carcassonne. Tamte miały siedzenia obite czarną skórą i opuszczane dachy, podobnie jak powozy kursujące po Avenue du Bois de Boulogne, gdy tymczasem ten przypominał raczej chłopski wóz. Wzdłuż dłuższych krawędzi biegły drewniane ławy pomalowane na czerwono. Próżno by szukać jakiejkolwiek poduszki. Boki wozu były całkowicie odsłonięte, jedynie nad głowami pasażerów rozpięto na cienkiej metalowej ramie dwa pasy materiału dla ochrony przed słońcem.

Konie, dwa siwki, miały na łbach białe haftowane osłony przed insektami.

W drogę wybierało się kilka osób: para z Tuluzy mąż z młodziutką żoną, dwie starsze panie – siostry podobne do papużek, rozprawiające przyciszonymi głosami, obie ukryte pod wielkimi kapeluszami, a także, co Leonie stwierdziła z niekłamaną radością, dwaj panowie, poznani wcześniej w Grand Cafe Guilhem. Niestety, pan Fromilhague nie pozwalał rozwinąć skrzydeł młodszemu koledze, mało tego, co kilka chwil wydobywał z kieszeni kamizelki zegarek na łańcuszku i stukał w szkiełko, jakby podejrzewał, że czasomierz przestał działać.

– Zabiegany człowiek – szepnął Anatol siostrze w ucho. – Jeszcze chwila i siądzie na koźle!

Gdy wszyscy zajęli miejsca, woźnica zasiadł na stercie bagażu, rozstawił szeroko nogi, zapierając się w słupki, i utkwił wzrok w zegarze na frontonie budynku dworca. W chwili gdy wybiła czwarta trzydzieści, strzeli! z bata i ruszyli.

Dosłownie kilka chwil później znaleźli się na drodze odbijającej na wschód. Biegła ona doliną rzeki, między wysokimi wzgórzami. Ostra zima i tonąca w potopach wiosna, które na dużą część roku uprzykrzyły życie całej Francji, tutaj stworzyły prawdziwy raj. Mijali soczyste pastwiska, które normalnie o tej porze roku byłyby już wysuszoną słońcem pustynią, gęsto porośnięte lasem zbocza gór, pyszniące się jodłami, dębami ostrolist-nymi, leszczyną, kasztanowcami oraz bukami. Wysoko na szczycie jednego ze wzgórz po lewej Leonie dostrzegła ruiny zamku. Stary drewniany znak na poboczu kierował do wioski o nazwie Coustaussa.

Siedzący obok Anatola Gabignaud pokazywał mu charakterystyczne punkty krajobrazu. Leonie wychwytywała jedynie fragmenty ich rozmowy, zagłuszanej przez turkot kół i pobrzękiwanie uprzęży.

– A co to takiego? – zapytał Anatol.

Leonie powiodła wzrokiem za jego dłonią. Na skalistej ścianie, po prawej stronie, wysoko nad drogą, ledwo widoczna przycupnęła jakaś osada, połyskująca w słońcu. Zaledwie garstka zabudowań, uczepiona stromego zbocza.

– To jest Rennes-le-Chatcau – rzekł Gabignaud. Trudno uwierzyć, że kiedyś, w czasach Wizygotów, było stolicą regionu. Dawniej nazywało się Rhedae.

– Co spowodowało jego upadek?

– Karol Wielki, krucjata katarska, hiszpańscy bandyci, zaraza, bezlitosny upływ czasu. Teraz to tylko jedna z wielu górskich wiosek, zapomnianych przez Boga i ludzi, raczej w cieniu Rennes-les-Bains. – Umilkł na chwilę. – Swoją drogą, trzeba przyznać, że miejscowy proboszcz wiele robi dla swoich parafian. Interesujący człowiek.

Anatol przysunął się bliżej.

– Z jakiego powodu?

– Jest uczonym, ambitnym i wpływowym. Wiele osób spekuluje, dlaczego zagrzebał się na prowincji, w takiej ubogiej parafii.

– Może sądzi, że właśnie tu jest potrzebny?

– Mieszkańcy wioski kochają go z całego serca. Zrobił dla nich wiele dobrego.

– W kwestiach materialnych czy duchowych?

– Na obu tych polach. Ot, choćby sprawa kościoła pod wezwaniem świętej Marii Magdaleny. Budynek popadł w ruinę, deszcz moczył podłogi, po opuszczonej świątyni biegały myszy i dzikie zwierzęta, ptaki sobie zakładały gniazda. A proboszcz dokonał cudu. Latem tysiąc osiemset osiemdziesiątego szóstego merostwo przyznało mu dwa i pół tysiąca franków na restaurację kościoła, przede wszystkim na wymianę starego ołtarza.

Anatol uniósł brwi.

– Niebagatelna sumka!

Gabignaud pokiwał głową.

– Powtarzam, co słyszałem. Proboszcz jest człowiekiem obeznanym z kulturą. Mówi się, że przy okazji remontu kościoła znaleziono różne przedmioty o niemałej wartości archeologicznej, co, rzecz jasna, zainteresowało pańskiego wuja.

– Jakie na przykład?

– Głównie chyba fragmenty starego ołtarza, o ile mi wiadomo. Dwa wizygockie filary i starożytny kamień nagrobny – La Dalie des Chevaliers – podobno z czasów Merowingów albo też Wizygotów. Lascombe interesował się tym okresem, więc był mocno zaangażowany we wczesne stadium renowacji Rennes-le-Chateau, a co za tym idzie, także Rennes-les-Bains.

– Wydaje się pan obeznany z historią – zauważyła Leonie. Gabignaud aż pokraśniał z zadowolenia.

– To jedynie hobby, panienko, nic więcej.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: