Anatol strzepnął serwetkę i rozłożył ją na kolanach.
Pojawił się kelner z napojami ustawionymi na tacy. Przyniósł dzbanek wody. dużą szklankę zimnego piwa dla Anatola i pichet, pękaty dzbanuszek miejscowego vin dc table. Zaraz też pojawiło się jedzenie. Bochenek chleba, jajka na twardo, galaretka mięsna, zimna wieprzowina, trochę miejscowego sera i plastry pieczeni z kurczaka w galarecie. Niezbyt wymyślne, lecz sycące.
– Nie najgorsze – ocenił Anatol po pierwszych kęsach. – A nawet zaskakująco dobre.
Leonie wstała od stołu między daniami. Gdy wróciła po jakichś dziesięciu minutach, zastała brata pogrążonego w rozmowie z dwoma dżentelmenami, siedzącymi przy sąsiednim stoliku. Starszy ubrany był dość oficjalnie, jak bankier albo prawnik, miał ciemny garnitur, cylinder i – mimo gorąca – nienagannie wykrochmalony kołnierzyk oraz krawat. Młodszy, o jasnych włosach, szczycił się bujnym wąsem.
– Pozwolą panowie, że przedstawię: moja siostra, Leonie. Siostrzycz
ko, pan doktor Gabignaud i mistrz Fromilhague.
Obaj mężczyźni wstali z krzeseł, unieśli kapelusze.
– Pan Gabignaud właśnie mi opowiadał o swojej pracy w Rennes-les-Bains – wyjaśnił Anatol, gdy Leonie ponownie usiadła przy stole. – Wspomniał pan, że przez trzy lata praktykował pan z doktorem Courrentem…
– W rzeczy samej. – Gabignaud energicznie pokiwał głową. – Trzy lata. Wody w Rennes-les-Bains są nie tylko najstarsze w okolicy, ale także niekiedy tak szczególne, że można je wykorzystywać do leczenia znacznie szerszej gamy wszelakich dolegliwości niż w jakimkolwiek innym uzdrowisku. Proszę sobie wyobrazić, jest między nimi wyjątkowe źródło, source clii Buin Fort, które ma pięćdziesiąt dwa stopnie, czyli…
– Państwo nie muszą znać szczegółów – burknął Fromilhague.
Młody doktor poczerwieniał.
– Tak, oczywiście. No cóż. Miałem szczęście zostać zaproszony na oględziny podobnego przedsięwzięcia gdzie indziej – podjął – i przez kilka tygodni pobierałem nauki u doktora Privata w Lamalou-les-Bains.
– Nie znam Lamaiou – przyznała Leonie.
– Zadziwia mnie pani, mademoiselle. To prześliczny kurort, także wywodzący się z czasów rzymskich, niedaleko od Beziers. – Zniżył głos. – Choć jest równocześnie dość ponurym miejscem, w kręgach medycznych znanym głównie z leczenia luesu.
Fromilhague plasnął otwartą dłonią w stół, aż podskoczyły filiżanki z kawą.
– Gabignaud! Pan się zapomina!
Doktor spiekł raka.
– Proszę o wybaczenie, mademoiselle Vemier. Nie chciałem pani obrazić.
Leonie, zdumiona, zmierzyła pana Fromilhague lodowatym spojrze
niem.
Panie Gabignaud – powiedziała – może pan być pewien, że nie czuję się obrażona. – Przeniosła spojrzenie na brata, który z trudem hamował śmiech.
Mimo wszystko, drogi panie Gabignaud. nie jest to rozmowa właściwa w mieszanym towarzystwie.
– Oczywiście, oczywiście – przytaknął doktor. Moje żywe zainteresowanie kwestiami medycznymi często prowadzi mnie na manowce… zapominam, że takie sprawy nie są…
– Przyjechali państwo do wód? – zapytał Fromilhague, demonstrując przyciężką kurtuazję.
– Jesteśmy na zaproszenie ciotki, która ma posiadłość niedaleko Rennes-les-Bains. Majątek nazywa się Domaine de la Cade.
W oczach lekarza odbiło się zaskoczenie. A może troska?
– Ach, więc to państwa ciotka… – rzekł Gabignaud.
Leonie przyglądała mu się uważnie.
– Dokładnie rzecz biorąc, żona zmarłego wuja – potwierdził Anatol.
On także zauważył wahanie rozmówcy. – Jules Lascombe był przyrodnim bratem naszej matki. Jak dotąd nie mieliśmy przyjemności poznać tutejszych krewnych.
– Czy powinniśmy coś wiedzieć? zapytała Leonie.
– Nie, nie, nic nie przychodzi mi do głowy – zapewnił ją Gabignaud. Proszę mi wybaczyć, nie wiedziałem, że Lascombe miał tak bliską rodzinę.
Był spokojnym człowiekiem, rzadko mówił o sobie… Szczerze mówiąc, zaskoczyła nas jego decyzja o małżeństwie… w tak późnych latach życia…
Wydawał się zaprzysięgłym samotnikiem. I sprowadził żonę do tego domu… w miejsce o takiej reputacji…
– Jakiej reputacji? zdziwiła się dziewczyna.
Ale jej ciekawość pozostała niezaspokojona, bo Anatol także zadał pytanie.
– Pan znał Lascombe'a?
– Niezbyt dobrze, ale zostaliśmy sobie przedstawieni. Państwo Lascombe przyjeżdżali tu na lato przez pierwsze lata małżeństwa. Pani wolała miasto, dlatego wyjeżdżała na kilka miesięcy w roku.
– Nie leczył pan mojego wuja?
Gabignaud pokręcił głową.
– Nie miałem tego zaszczytu. Zasięgał porad u lekarza w Tuluzie. Od wielu lat miał kłopoty ze zdrowiem, lecz mimo wszystko odszedł od nas wcześniej, niż można się było spodziewać. Nie dał rady chłodom na początku roku. Gdy stało się jasne, że tym razem nie wydobrzeje, na początku stycznia pani Lascombe wróciła do Domaine de la Cade. Spędziła z mężem już tylko kilka dni. Oczywiście, nie obyło się bez plotek…
– Gabignaud! – przerwał mu Fromilhague. – Trzymajże pan język za zębami!
Młody mężczyzna znowu poczerwieniał.
Fromilhague dał wyraz swojemu niezadowoleniu, wzywając kelnera. Wiele czasu poświęcił na dokładne przypomnienie, co było serwowane, na sprawdzanie rachunku i ocenę jakości potraw, więc dalsza rozmowa między dwoma stolikami okazała się niemożliwa.
Anatol zostawił szczodry napiwek. Fromilhague rzucił na stół banknot i wstał.
– Mademoiselle Vernier, panie Vernier – rzekł bez uśmiechu, jedynie
uchylając kapelusza. – Gabignaud, czas na nas.
Ku zdumieniu Leonie młody doktor podniósł się bez słowa.
– Dlaczego nie wolno mówić o Lamalou? – spytała brata, gdy tylko dwaj nowi znajomi oddalili się na tyle, że nie mogli usłyszeć jej słów. -I dlaczego doktor Gabignaud pozwala, żeby pan Fromilhague tak go tyranizował?
– Lamalou to miejsce znane ze spektakularnych osiągnięć w leczeniu syfilisu. – Anatol wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby. – Stosuje się tam najnowsze osiągnięcia medycyny. A jeśli chodzi o zachowanie Gabignauda, to młody lekarz z pewnością potrzebuje wsparcia uznanego mistrza. Pod każdym względem. W takiej niewielkiej miejscowości od tego zależy sukces lub porażka jego praktyki. – Zaśmiał się głośno. – Lamalou -les-Bains! Coś podobnego!
– A dlaczego pan Gabignaud był tak zaskoczony, kiedy mu powiedziałam, że zatrzymamy się w Domaine de la Cade? I co to znaczy, że dom ma „taką reputację"?
– Gabignaud za dużo mówi. a Fromilhague nie lubi plotek i tyle. Dlatego uciszył doktorka.
Leonie pokręciła głową.
– To nie wszystko. Pan Fromilhague nie pozwolił mu dokończyć myśli. Anatol zbył sprawę wzruszeniem ramion.
– Fromilhague wygląda na człowieka, który często się irytuje. I najwyraźniej nie podoba mu się, że Gabignaud miele ozorem jak baba!
Leonie wywaliła język na całą długość.
– Podły!
Anatol otarł wąsy, rzucił serwetkę na stół, odepchnął krzesło i wstał.
– Alors, on y va. Przejdźmy się po mieście. Zobaczymy, czym się może pochwalić Couiza.
ROZDZIAŁ 21
Paryż
Stolica Francji przycichła. Po ruchliwym ranku pod znakiem handlu nastało popołudnie, duszne i zakurzone, przesiąknięte woniami gnijących owoców i warzyw. Ósmy arrondissement opustoszał. Zniknęli przekupnie i wózki mleczarzy, żebracy i taczki, na których dowożono towar. Zostały tylko odpadki i śmieci, osad mijającego dnia.
W mieszkaniu rodziny Vernier przy rue de Berlin panowała cisza. Osnuło je sinawe światło nadchodzącego wieczoru. Meble, spowite w białe prześcieradła, czekały na powrót mieszkańców. Okna salonu zamknięto, zaciągnięto żółte zasłonki. Tapeta we wzory roślinne, niegdyś pyszna w swej doskonałości, dziś wypłowiała w miejscach, gdzie codziennie spoglądało na nią słońce, nabrała fioletowego odcienia. Nad kilkoma nieza-słoniętymi meblami tańczyły drobinki kurzu.
Na stole został zapomniany wazon z różami. Kwiaty zwiesiły głowy, tęskniąc za słodką wonią. W powietrzu unosił się inny, ledwo wyczuwalny zapach, obcy temu miejscu, kwaśny. Turecki tytoń, przywodzący na myśl wschodnie bazary. I budzący zdziwienie tutaj, tak daleko od morza, zapach słonej wody. Ten wydobywał się z szarego stroju mężczyzny, który nieruchomo jak posąg tkwił przed kominkiem. Rzucał cień na tarczę zegara stojącego na gzymsie nad paleniskiem.
Był to człowiek silny, potężnie zbudowany, o szerokich barach i wysokim czole. Miał ciało awanturnika, nie estety. Ciemne brwi stanowiły zdecydowaną oprawę dla intensywnie niebieskich oczu o smolistych źrenicach.
Na jednym z mahoniowych krzeseł siedziała sztywno wyprostowana Marguerite. Różowy negliż, zawiązany pod szyją na żółtą jedwabną kokardę, delikatnie obejmował jej nieskazitelnie białe ramiona. Tkanina spływała na tapicerowane podłokietniki i niżej, na siedzisko, jakby ułożona przez artystę. Jedynie wyraz oczu kobiety nie pasował do idyllicznego obrazka. A także fakt, że ręce miała wykręcone do tyłu i skrępowane drutem.
Drugi mężczyzna, o ogolonej czaszce, pokrytej szkarłatnymi bliznami i plamami, stał za krzesłem, czekając na polecenia swojego pana.
– A więc gdzie on jest? – rozległy się słowa wypowiedziane lodowatym
tonem.
Marguerite podniosła wzrok na oprawcę. Ciągle jeszcze miała w pamięci dreszcz podniecenia, jaki ją przeszedł, gdy zobaczyła go po raz pierwszy, i stale go za to nienawidziła. Ze wszystkich mężczyzn, z jakimi się w życiu zetknęła, tylko jeden jeszcze, jej ukochany mąż, Leo Vernier potrafił w niej obudzić równie silne emocje.
– Widziałam pana w restauracji – powiedziała. – W Chez Voisin. Jakby jej nie słyszał.
– Gdzie jest Vernier?
– Nie wiem – powtórzyła setny raz. – Przysięgam, nie wiem. Jest dorosły, nie musi mi się opowiadać. Często wychodzi z domu bez słowa.
– Tak, tak, oczywiście. Anatol Vernier, jak najbardziej. Ale gdzie wobec tego jest twoja córka? Ona nie wychodzi, kiedy jej się spodoba. A jakoś jej tu nie widzę.
– Jest u przyjaciół.
– I on też?
– Naprawdę nie wiem, gdzie go szukać. Omiótł spojrzeniem przykryte meble.
– Na jak długo zamierzasz wyjechać? – spytał.