– Oc, senher – potwierdziła Marieta. – Główne wejście jest od północy. Pan kazał tam zrobić trakt od drogi do Sougraigne. Ale to na piechotę godzina albo i lepiej, dookoła Rennes-les-Bains i potem w górę. O wiele dłużej niż przez las.
– A czy pani kazała ci przyprowadzić nas górską ścieżką? Dziewczyna spiekła raka.
– Nie zabroniła.
Czekali cierpliwie, aż Marieta wyłowi z kieszeni fartucha wielki mosiężny klucz. Nie bez trudu przekręciła go w zamku, pchnęła prawe skrzydło i wpuściła gości. Zaraz po ich przejściu zamknęła zgrzytliwą bramę.
Leonie czuła się nieswojo. I zdenerwowana, i podekscytowana. Idąc za Anatolem wąską zieloną ścieżką, najwyraźniej rzadko używaną, miała wrażenie, że jest bohaterką jakiegoś opowiadania. Wkrótce dotarli do wysokiego żywopłotu z łukowatym przejściem, ale zamiast podążyć w tamtym kierunku, zostali poprowadzeni na szeroki podjazd, wysypany żwirem i dobrze utrzymany, bez śladu mchu czy trawy, obwiedziony szpalerem chataignier, którym z gałęzi zwisały kasztany w kolczastych łupinach.
W końcu ujrzeli dom.
– Och! – wyrwało się Leonie w zachwycie.
Był wspaniały. Imponujący, o doskonale wyważonych proporcjach, perfekcyjnie zaprojektowany w taki sposób, że jednocześnie korzystał ze słońca i otwierał widok na dolinę. Parter oraz dwa piętra zwieńczał lekko skośny dach. Od białych ścian odcinały się rzędy okiennic. Balkonowe okna na parterze wychodziły na taras o balustradach z kutego żelaza. Ca-ty dom porośnięty był bluszczem, który miejscami płonął żywą czerwienią liści błyszczących jak wypolerowane.
Gdy podeszli bliżej, Leonie dostrzegła na występie wzdłuż najwyższego piętra gładki murek, a za nim osiem okrągłych okienek.
Może z któregoś z nich wyglądała kiedyś mama?
Szerokie stopnie, rozłożone w półokrąg, prowadziły do podwójnych drzwi wejściowych z czarnego drewna, z mosiężną framugą i kołatką. Chronił je łukowaty kamienny portal, a po bokach strzegły dwie wielkie donice z ozdobnymi wiśniami.
Weszli do obszernego holu. Podłogę wyłożono szachownicą czerwonych i czarnych płytek, ściany oklejono kremową tapetą w żółte i zielone kwiaty, dzięki której wnętrze zdawało się bardziej przestronne i jaśniejsze. Pośrodku stał mahoniowy stół, a na nim, w dużym wazonie, piękne białe róże. Doskonale utrzymane drewno tworzyło przytulną atmosferę.
Na ścianach wisiały portrety wąsatych mężczyzn w różnych mundurach oraz kobiet w sukniach o sutych spódnicach, a także wybór zamglonych krajobrazów i klasyczne sceny sielankowe.
Na lewo od wielkich schodów, prowadzących na piętro, stał fortepian muśnięty cieniuteńką warstewką kurzu.
– Madama przyjmie państwa na tarasie popołudniowym – oznajmiła
Marieta.
Poprowadziła ich przez oszklone drzwi balkonowe, wychodzące na południe, na taras ocieniony winoroślą i kapryfolium. Biegł przez całą szerokość domu, otwierając widok na doskonale utrzymane klomby i trawniki. Odległy rząd kasztanowców i jodeł znaczył granicę, w słońcu błyszczała altana ze szkła i pomalowanego na biało drewna. Na pierwszym planie wzrok przyciągała gładka powierzchnia stawu.
– Tędy, madomaisela, senher.
Poszli za służącą w dalszy koniec tarasu, do plamy cienia rzucanego przez dużą żółtą markizę. Stał tam stół nakryty dla trzech osób. Biały obrus, biała porcelana, srebrne sztućce i bukiet polnych kwiatów na środku: fiołki, bodziszki, lilie.
– Powiem pani, że państwo już są. – Marieta zniknęła w półmroku
spowijającym wnętrze domu.
Leonie oparła się o kamienną balustradę. Twarz miała całą w rumieńcach. Rozpięła rękawiczki na nadgarstkach, rozwiązała kapelusz, zdjęła go i użyła zamiast wachlarza.
– Poprowadziła nas dookoła – zauważyła.
Słucham?
Dziewczyna wskazała wysoki żywopłot na krańcu trawnika.
– Gdybyśmy przeszli pod łukiem, przecięlibyśmy ogród. A ona zapro
wadziła nas naokoło, żebyśmy podeszli od frontu.
Anatol także zdjął kapelusz i wraz z rękawiczkami położył go na murku.
– Budynek jest piękny. Mogliśmy podziwiać widoki.
– Nie przysłali powozu, gospodyni nas nie wita – ciągnęła Leonie wszystko to bardzo dziwne.
– Zobacz, jakie piękne ogrody.
– Tak, to prawda, tutaj są piękne, ale od tyłu posiadłość wygląda na zaniedbaną. Opuszczoną. Zniszczona oranżeria, zarośnięte klomby…
Anatol zaśmiał się głośno.
– „Zaniedbana"! „Opuszczona"! Przesadzasz, siostrzyczko. Przyznaję, majątek jest w stanie raczej zbliżonym do natury, ale poza tym…
– Jest kompletnie zaniedbany! – Upierała się Leonie z wypiekami na twarzy. Oczy jej błyszczały. – Nic dziwnego, że ma taką złą opinię w okolicy!
– Nie rozumiem.
– Ten impertynent na stacji, pan Denarnaud… Pamiętasz jego minę, kiedy powiedziałeś, dokąd jedziemy? A co mówił doktor Gabignaud? Pan Fro-rnilhague od razu go uciszył. Pamiętasz? Wszystko to bardzo tajemnicze.
– Nic podobnego – zaprzeczył Anatol zirytowany. – Ty się we wszystkim dopatrujesz mrocznych historii, niczym z opowiadań twojego ulubionego pana Poego. – Zrobił przerażającą minę. – „Złożyliśmy ją do grobu żywcem" – zacytował trzęsącym się głosem. – „A teraz stoi w drzwiach!". Będę Roderickiem Usherem, ty się zmienisz w Madeleine.
– A zamek był zardzewiały – dorzuciła nieustępliwie. – Najwyraźniej dawno nikt go nie otwierał. Mówię ci, to wszystko jest bardzo dziwne.
Za ich plecami odezwał się miękki, czysty głos.
– Przykro mi, że tak to odczuliście, chciałabym jednak zapewnić was,
że jesteście tutaj mile widziani.
Anatol aż się zatchnął.
Leonie poczuła, że twarz jej płonie. Obróciła się gwałtownie.
W progu stała kobieta doskonale pasująca do głosu. Elegancka i pewna siebie, wysoka, smukła. Rysy miała doskonale harmonijne, cerę olśniewającą. Gęste blond włosy zostały zebrane wysoko, ani jedno pasmo nie śmiało się wymknąć spod kontroli. A najbardziej przyciągały uwagę oczy, jasnoszare jak ortoklaz, kamień księżycowy.
Dłoń Leonie sama poderwała się ku niesfornym lokom nie do okiełznania.
– Ciociu, my…
Objęła wzrokiem zakurzone stroje podróżne. Ubiór ciotki był nieskazitelny. Modna kremowa bluzka ze stójką i bufiastymi rękawami, identycznego koloru spódnica o prostym kroju z przodu, dopasowana w talii i marszczona z tyłu.
Izolda postąpiła do przodu.
– Witaj, Leonie – rzekła, podając dziewczynie smukłą dłoń o długich
palcach. – I ty, Anatolu.
Młody mężczyzna skłonił się i pochylił nad dłonią gospodyni.
– Ciociu rzekł z uśmiechem, podnosząc na kobietę spojrzenie ocienione czarnymi rzęsami. – Miło nam cię poznać.
– Cała przyjemność po mojej stronie. I proszę, mów mi po imieniu, Anatolu. „Ciocia" brzmi zbyt oficjalnie. Poza tym w tej roli czuję się stara.
– Służąca przyprowadziła nas tylnym wejściem – powiedział Anatol. Gorąco też zrobiło swoje, dlatego Leonie była poirytowana, ale – objął szerokim gestem dom oraz całą posiadłość – skoro taka jest nagroda za trudy podróży, warto było je podjąć.
Izolda podziękowała za komplement lekkim skinieniem głowy, po czym zwróciła się do Leonie.
– Prosiłam Marietę, by wam wyjaśniła niefortunny zbieg okoliczności.
ale ta dziewczyna jeszcze ma pstro w głowie. Przykro mi, że pierwsze wrażenie wypadło nie najlepiej. Cieszę się jednak, że już dotarliście.
Leonie w końcu odzyskała głos.
– Ciociu, wybacz mi nieuprzejme zachowanie.
– Nie ma o czym mówić – rzekła z uśmiechem gospodyni. – Siadajcie. zapraszam. Najpierw herbata, a l'anglaise, potem Marieta zaprowadzi was do pokojów.
Zajęli miejsca i natychmiast przyniesiono im srebrny czajniczek z naparem, dzbanek świeżej lemoniady, a zaraz potem talerze z pikantnymi przekąskami oraz słodyczami.
Izolda nalała gościom herbaty. Napar był delikatny, jasny, pachniaJ drewnem sandałowym i Orientem.
– Cóż za aromat! – zachwycił się Anatol. – Co to takiego?
– Mieszanka mojego pomysłu. Lapsang souchong i verveine. Werbena z tą szczególną czarną herbatą wydaje mi się znacznie bardziej orzeźwiająca niż ciężkie angielskie i niemieckie napary, tak modne ostatnimi czasy. -Podsunęła Leonie talerz z cieniutkiej porcelany, na którym ułożono duże plastry jasnożółtej cytryny. – Wasza mama przysłała bardzo miły telegram, potwierdzający wasz przyjazd. Mam nadzieję, że ją także dane mi będzie poznać. Może zdołałaby się tu wybrać wiosną?
Leonie miała w pamięci niechęć matki do rodzinnego majątku, którego nigdy nie uważała za swój prawdziwy dom, ale jednocześnie nie chciała uchybić dobrym manierom, więc gładko skłamała.
– Mama będzie zachwycona. Zimą miała kłopoty ze zdrowiem,
w przeciwnym razie przyjechałaby pożegnać wujka.
Izolda uśmiechnęła się i odwróciła do Anatola.
– Czytałam w gazetach, że w Paryżu temperatura spadła znacznie po
niżej zera. Aż trudno w to uwierzyć!
Anatolowi rozbłysły oczy.
– Rzeczywiście, świat zlodowaciał. Nawet Sekwana zamarzła! Ludzie
umierali z zimna na ulicach, aż władze były zmuszone otworzyć schroni
ska w szkołach, strzelnicach, w łaźniach, nawet w Palais des Arts Liberaux
na Polach Marsowych, w cieniu wyniosłej wieży pana Eiffela.
– I w salach do szermierki? Anatol zamrugał zdziwiony.
– Jak to?
– Masz skaleczenie nad okiem. Myślałam, że wprawiasz się we władaniu ostrzem.
– Anatol został napadnięty – wtrąciła się Leonie – w noc rozruchów w Palais Garnier.
– Bardzo cię proszę…! zaprotestował.
– Raniono cię? zaniepokoiła się Izolda.
Wyszedłem z kilkoma siniakami, nie ma o czym mówić – uciął, rzucając siostrze wściekłe spojrzenie.
– Tutaj nie dotarły wieści o rozruchach? – spytała Leonie. – W Paryżu nie pisano o niczym innym, tylko o aresztowaniach abonnes.
Izolda nie spuszczała wzroku z Anatola.
– Okradziono cię?
– Straciłem zegarek, pamiątkę po ojcu. Na szczęście nie zdążyli mi zabrać nic więcej.
– Napadli cię uliczni rabusie? – Wydawać by się mogło, że Izoldzie zależało na odpowiedzi twierdzącej.