W pewnej chwili dostrzegła kątem oka jakiś ruch w ogrodzie.

– Ten Anatol! – mruknęła. Na pewno zignorował życzenie Izoldy i wybrał się do ogrodów.

Taką miała nadzieję.

Odpychając od siebie niegodne uczucie, odłożyła szczotkę do włosów na toaletkę i obeszła mebelek, by wyjrzeć przez okno. Ostatnie ślady odchodzącego dnia pożegnały się z niebem. Gdy wzrok Leonie przywykł do zmierzchu, dostrzegła kolejne poruszenie, tym razem na odległym krańcu trawnika, przy wysokim żywopłocie, już za stawem.

Widziała postać dosyć wyraźnie. Mężczyzna z gołą głową skradał się ukradkiem, co kilka kroków oglądając się za siebie.

A może to wzrok płata mi figle? – pomyślała.

Mężczyzna roztopił się w cieniach.

Leonie wydało się, że słyszy kościelny dzwon z doliny, rozrzedzoną smutną nutę. Gdy jednak wytężyła słuch, dotarły do niej tylko odgłosy wiejskiej posiadłości o zmierzchu. Szept wiatru w gałęziach drzew, chór ptaków układających się do snu. I przeszywający skrzek sowy, ruszającej na nocne łowy.

Uświadomiła sobie, że ma gęsią skórkę na ramionach, więc zamknęła okno. Po chwili wahania zaciągnęła zasłony. Tajemniczy mężczyzna prawie na pewno okazałby się ogrodnikiem, może po jednym głębszym, albo jakimś służącym, który poważył się na niedozwolony skrót przez trawniki, ale tak czy inaczej, było w tej scenie coś nieprzyjemnego, coś, co wywoływało ciarki na plecach. Leonie wolałaby go nie widzieć.

Ciszę pokoju rozerwało głośne stuknięcie w drzwi.

– Kto tam!

– Cest moi odezwał się Anatol. – Jesteś w przyzwoitym stanie? Mogę wejść?

– Attend, farrive.

Jedną chwileczkę.

Zawiązała peniuar. odgarnęła włosy z twarzy. Ze zdziwieniem stwierdziła, że drżą jej ręce.

– Co się stało? – zapytał Anatol, gdy w końcu otworzyła drzwi. – Taka jesteś wystraszona…

– Nic… nic – odrzekła.

– Ej, petite, na pewno? Jesteś biała jak prześcieradło.

– Spacerowałeś po ogrodach? – spytała nagle. – Dosłownie przed kilkoma minutami?

Anatol pokręcił głową.

– Rzeczywiście, nie od razu poszedłem do pokoju, ale nie ruszałem się z tarasu. Tam wypaliłem papierosa. Dlaczego pytasz?

– Widzisz… – zaczęła, ale zmieniła zdanie. – Nieważne. Nie ma o czym mówić.

Anatol zrzucił ubranie siostry z fotela i usadowił się w nim wygodnie. To pewnie był któryś z chłopców stajennych.

Wyjął z kieszeni papierośnicę i pudełko zapałek, jedno i drugie położył na stole.

– Nie pal tutaj – poprosiła go siostra. – Papierosy są niezdrowe.

Wzruszył ramionami, sięgnął do innej kieszeni, z której wyciągnął jakąś niebieską broszurę.

– Przyda ci się dla zabicia czasu.

Wstał, podał siostrze monografię i wrócił na fotel.

– Voila. „Diables et Esprits Malefiques et Phantómes de la Montagne ".

Górskie diabły, złe duchy i fantomy.

Leonie nie słuchała. Zerknęła w stronę okna. Czyżby ten mężczyzna ciągle tam był?

– Na pewno dobrze się czujesz? Strasznie jesteś blada.

Głos brata przywołał ją do rzeczywistości. Ze zdumieniem spojrzała na książeczkę, którą trzymała w dłoni. Skąd ona się wzięła?

– Na pewno – odrzekła zakłopotana. – Nic mi nie jest. Co to za dzieło?

– Nie mam bladego pojęcia. Tytuł ma przerażający, więc powinno ci się spodobać. Zbierało kurz w bibliotece. Autor będzie tutaj na sobotniej kolacji. Monsieur Audric Baillard. Są tam jakieś ustępy na temat Domaine de la Cade. Zdaje się, że znajdziesz wszelkie możliwe historie na te

mat diabłów, złych duchów i widziadeł, związanych z tą okolicą, a zwłasz

cza tym majątkiem, od czasów wojen religijnych siedemnastego wieku. -

Uśmiechnął się do siostry promiennie.

Leonie podejrzliwie zmrużyła oczy.

A czemu zawdzięczam ten wspaniały gest?

– Czyż nie wolno bratu z dobroci serca wykonać gestu uprzejmości wobec ukochanej siostry?

– Wolno, wolno. I niejeden tak robi. Ale ty?

Uniósł ręce, poddając się.

– Cóż, przyznaję, miałem w tym własny interes. Uznałem, że jeśli się

pogrązysz w lekturze, nie będziesz psocić.

Rzuciła w niego poduszką, ale się uchylił.

– Pudło! – zawołał zuchwale. – Fatalny strzał. – Zgarnął ze stołu papierośnicę i zapałki, skoczył na równe nogi i w dwóch susach znalazł się przy drzwiach. – Daj mi znać, jak skończysz z panem Baillardem. Moim zdaniem, powinniśmy razem z Izoldą wypić kieliszeczek na dobranoc. Zgadzasz się ze mną?

– Czy to nie dziwne, że nie będzie kolacji?

– A co – zdziwił się – głodna jesteś?

– Nie, właściwie nie. Ale jakoś… Anatol położył palec na ustach.

– No to ciii. – Otworzył drzwi. – Miłej lektury, petite. Spodziewam się

recenzji.

Leonie słuchała jego pogwizdywania i równych kroków, cichnących na korytarzu. W końcu rozległo się miękkie klasnięcie drzwi, a potem dom na nowo spowiła cisza.

Dziewczyna podniosła poduszkę z podłogi i usiadła na egipskim łożu. Podciągnęła kolana pod brodę i otworzyła książkę.

Zegar na kominku wydzwonił wpół do ósmej i rozpoczął odliczanie.

ROZDZIAŁ 26

Paryż

Modne ulice i bulwary przykrył gęsty brunatny zmierzch. I w quartiers perdus, w niebezpiecznej okolicy, labirynt uliczek obrośniętych slumsami także chwytał drugi oddech.

Temperatura zaczęła spadać, zrobiło się chłodniej.

Domy i ludzie, tramwaje i powozy zdawały się krystalizować z cienia. a potem znikały w kolejnym jak zjawy. Markizy nad kawiarniami przy rue d'Amsterdam łopotały na wietrze, wyrywając się niczym spętane konie. Na Grands Boulevards wiatr szarpał gałęzie drzew.

Jesienne liście tańczyły po chodnikach dziewiątego arrondissement i na zielonych alejkach Parc Monceau. Nikt nie grał w klasy ani w „raz, dwa, trzy, baba Jaga patrzy", dzieci skryły się w budynkach ambasad. Rozśpiewały się druty nowego telegrafu na Poczcie Głównej, rozdzwoniły szyny tramwajowe.

O wpół do ósmej mgła zapłakała deszczem. Zimnym, szarym jak opiłki żelaza. Z początku wolno, później szybciej, gęściej. Służba z trzaskiem zamykała okiennice. W ósmej dzielnicy pechowcy, którzy nie zdążyli dotrzeć do celu, szukali schronienia przed gniewem burzy w Cafe Weber przy rue Royale, zamawiali piwo i absynt i sprzeczali się o wszystko i o nie przy ostatnich wolnych stolikach. Żebracy i bezdomni chijfonniers uciekali przed kąsającym deszczem pod mosty i kolejowe arkady.

W mieszkaniu przy rue de Berlin Marguerite Vernier leżała w swobodnej pozie na chaise longue. Jedną rękę miała podłożoną pod głowę, drugą udrapowaną na boku szezlongu, jedynie czubki palców muskały dywan, tak jak rozmarzona dziewczyna na letniej przejażdżce łodzią trąca lustro wody. Najlżejszy dotyk na świecie. Tylko błękitny cień na jej ustach i fioletowy siniak niczym kołnierz otaczający szyję, a także koszmarna bransoleta z zaschniętej krwi na przeciętym nadgarstku świadczyły o tym, że nie śpi.

Jak Tosca, jak Emma Bovary, jak mroczna bohaterka Prospera Menmeego, Carmen, tak i Marguerite była po śmierci piękna. Nóż o ostrzu splamionym krwią leżał obok jej dłoni, jakby wypadł ze słabnących palców.

Victor Constant nie zwracał na nią uwagi. Przestała dla niego istnieć dokładnie w chwili, kiedy zdał sobie sprawę, że nic więcej od niej nie dostanie.

Ciszę mąciło jedynie tykanie zegara.

Ciemność byłaby kompletna, gdyby nie blady płomień jedynej świecy.

Constant zapiął spodnie i zapalił tureckiego papierosa. Usiadł przy stole, by się zapoznać z dziennikiem, który służący znalazł w szafce nocnej Verniera.

– Przynieś mi brandy.

Nożem o żółtej rączce przeciął sznurek, rozwinął papier pakowy i wyjął z niego granatowy notatnik. W dzienniku znajdowały się codzienne zapiski Verniera, prowadzone skrupulatnie przez cały rok. Salony, w których bywał, lista długów sumiennie zapisywanych w dwóch kolumnach i sumowanych w momencie spłacenia, wzmianka o krótkim flircie z okultystami na początku roku, raczej w roli nabywcy książek niż akolity, różne zakupy, takie jak parasol czy egzemplarz „Poemes de Baudelaire" z limitowanej edycji Edmonda Bailly'ego, sprzedającego we własnej księgarni przy rue de la Chaussee d'Antin.

Constant nie był zainteresowany nudnymi szczegółami domowego życia, więc kartkował dziennik, ledwo rzucając okiem na kolejne strony, sprawdzając daty i czytając jedynie wyjątki, w których znajdował potrzebne informacje.

A szukał wzmianek o romansie Verniera z jedyną kobietą, jaką on, Constant, kiedykolwiek kochał. Ciągle jeszcze nie potrafił wymienić jej imienia, nawet w myślach. Trzydziestego pierwszego października zeszłego roku powiedziała mu, że muszą się rozstać. A przecież dla niej zrobiłby wszystko. Jej niechęć wziął za skromność i nie naciskał. Przeżył taki wstrząs, że o mało jej nie zabił. Niewiele brakowało, ale krzyczała tak głośno, że usłyszeli ją sąsiedzi w budynku obok.

Musiał ją zostawić. Zresztą przecież nie zamierzał jej skrzywdzić. Kochał ją, uwielbiał, ubóstwiał. Tylko nie mógł znieść zdrady. Sama się prosiła.

Po tamtej nocy zniknęła z Paryża. Przez cały listopad i grudzień Constant myślał o niej nieprzerwanie. Sprawa była prosta. On ją kochał, a ona go zdradziła. Ciało i umysł podsuwały mu wspomnienia wspólnie spędzonego czasu: jej zapach, giętkość, urok i czar. Pamiętał, jak przy nim siedziała, jak wdzięczna mu była za miłość. Skromna i posłuszna. Doskonała. Na początku roku żal zmienił się w gniew podsycany poniżeniem. We wściekłość silniejszą niż wówczas, gdy odeszła.

Chciał wymazać z pamięci jej obraz i chwytał się zwykłych sposobów, dostępnych dla dżentelmena, mieszkańca miasta, który nie musi się liczyć z każdym groszem. Jaskinie hazardu, nocne kluby, laudanum, które miało zrównoważyć działanie rosnących dawek związków rtęci, leku na jego coraz gorszy stan. I cały szereg midinettes, dziewek, które chociaż trochę ją przypominały. Ich miękkie ciała, płacące cenę za jej nielojalność. Constant był uderzająco przystojny. Potrafił być hojny. Wiedział, jak oczarować wdziękiem, więc dziewczęta szły z nim chętnie i spełniały każdą jego zachciankę. Do momentu gdy uświadamiały sobie, jak zdeprawowane miał gusta.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: