CZĘŚĆ IV. Rennes-les-Bains Październik 2007
ROZDZIAŁ 28
Rennes-les-Bains
Poniedziałek, 29 października 2007
Samolot wylądował na lotnisku Blagnac pod Tuluzą dziesięć minut przed czasem. O wpół do piątej Meredith już wyjeżdżała wynajętym samochodem z parkingu. Ubrana w dżinsy, w sportowych butach i z torbą przewieszoną przez ramię, wyglądała na studentkę.
Popołudniowy ruch na obwodnicy przypominał wariacką grę komputerową Grand Theft Auto, tyle że bez użycia broni. Dziewczyna ściskała kierownicę i z nosem przyklejonym do przedniej szyby mozolnie torowała sobie drogę w mrowiu pojazdów.
Na autostradzie poczuła się pewniej. Włączyła klimatyzację, a nawet radio. Między zaprogramowanymi stacjami znalazła muzykę klasyczną, podkręciła głos. Nadawali to. co zwykle: Bacha, Mozarta, Pucciniego, ale trafił się i Debussy.
Autostrada prowadziła w zasadzie prosto jak strzelił, wystarczyło skierować się na Carcassonne. Po mniej więcej trzydziestu minutach jazdy Meredith skręciła na drogę lokalną, biegnącą przez Mirepois i Li-moux. W Couizie odbiła w lewo, na Arques, i zaraz, dosłownie po dziesięciu minutach, w krętą drogę, wiodącą w prawo, w dół. O szóstej, pełna oczekiwań i podekscytowana, wjechała do miasta, o którym tak wiele myślała.
Pierwsze wrażenie okazało się pozytywne. Rennes-les-Bains było znacznie mniejsze, niż oczekiwała, do tego stopnia, że główna ulica, uczciwie rzecz biorąc, niezupełnie zasługiwała na swoją nazwę. Ledwo się na niej mijały dwa samochody. Tak czy inaczej, miasteczko uwodziło szczególnym wdziękiem. Nawet fakt, że było kompletnie wyludnione, nie zdołał zniechęcić Meredith.
Minęła brzydki kamienny budynek, potem zawiesiła wzrok na pięknych ogrodach, schodzących od drogi, opatrzonych nad wejściem tablicą z napisem JARDIN DE PAUL COURRENT i drugą, na murze, LE PONT DE EER.
Stop! Gwałtownie wcisnęła pedał hamulca. W ostatniej chwili. Inaczej huknęłaby w kufer niebieskiego peugeota, który także ostro wyhamował.
Przed nimi stała kolejka pojazdów. Meredith wyłączyła radio, wdusiła przycisk otwierający okno i wystawiła przez nie głowę. Przed samochodami zobaczyła grupkę robotników, stojących obok żółtego znaku drogowego: ROUTE BARREE. Aha. Roboty drogowe.
Kierowca peugeota wysiadł i ruszył w stronę przeszkody, coś wykrzykując oraz gwałtownie gestykulując. Gdy kilku innych także opuściło pojazdy, Meredith zrobiła to samo. Akurat ten od peugeota zawrócił. Miał pięćdziesiątkę z okładem, posiwiałe skronie i lekką nadwagę, ale trzymał się bardzo dobrze. Bezdyskusyjnie atrakcyjny. Zachowywał się jak człowiek przyzwyczajony do stawiania na swoim. Co dziwne, ubrany był w czarny garnitur, pod szyją miał smolisty krawat, a na nogach wyglansowane buty w tym samym kolorze.
Rzuciła okiem na tablicę rejestracyjną. Numer kończył się na II. Miejscowy.
– Qu'est-ce qui se passe? – zapytała.
– Drzewo się przewróciło – rzucił, nie zwróciwszy na nią większej uwagi. Wkurzyło ją, że odpowiedział po angielsku. Naprawdę nie miała aż tak fatalnego akcentu, żeby w niej rozpoznawać osobę anglojęzyczną po jednym krótkim pytaniu.
– Wiadomo, ile to potrwa?
– Powiedzieli, że przynajmniej pół godziny – odparł, wsiadając do wozu – co może oznaczać dowolną ilość czasu. Trzy godziny? Do jutra rana? Jesteśmy na południu.
Był zniecierpliwiony. Chciał jechać. Meredith zrobiła krok do przodu, położyła rękę na drzwiach.
– Jest jakiś objazd?
Tym razem wreszcie podniósł na nią wzrok. Miał oczy niebieskie, zimne jak stal. Przeszywające spojrzenie.
– Trzeba wrócić do Couizy i jechać górą, przez Rennes-le-Chateau.
O tej porze to ze czterdzieści minut drogi. Radziłbym jednak zaczekać.
W ciemności łatwo się zgubić. – Popatrzył znacząco na jej rękę. – Wybaczy
pani.
Meredith poczerwieniała.
– Bardzo dziękuję – powiedziała i puściła drzwi.
Nieznajomy wjechał tyłem na chodnik, wysiadł i oddalił się – na piechotę.
– Takiemu lepiej nie wchodzić w drogę – mruknęła, sama zdziwiona.
dlaczego tak się na niego wściekła.
Paru kierowców zawróciło na trzy, ledwo się mieszcząc na wąskiej ulicy, i odjechało. Meredith nie bardzo wiedziała, co robić. Niezależnie od złości na nieznajomego, pewnie należało posłuchać jego rady. Nie było sensu błądzić po wzgórzach.
Postanowiła wobec tego pozwiedzać miasto. Pieszo. Wycofała samochód na chodnik, zaparkowała obok peugeota. Nie miała pewności, czy jej przodkowie rzeczywiście pochodzili z Rennes-les-Bains, czy też fotografie, które trafiły do jej rąk, świadczyły tylko o jakimś epizodzie z ich życia. Żołnierz sfotografowany tutaj w tysiąc dziewięćset czternastym mógł trafić na południe Francji tylko na krótki czas. Niczym innym jednak nie dysponowała. Wobec tego równie dobrze mogła od razu rozpocząć poszukiwania.
Z siedzenia pasażera wzięła torbę z laptopem, którego za nic w świecie nie zostawiłaby w samochodzie, upewniła się, że bagażnik jest zamknięty, i od razu skierowała się do kompleksu sanatoryjnego, dosłownie dwa kroki dalej.
Na drzwiach głównego budynku zastała kartkę z informacją, że uzdrowisko jest zamknięte na zimę. Od pierwszego października do trzydziestego kwietnia. Stała, patrzyła i gotowała się z bezsilnej złości. Nie wiedzieć czemu uznała, że zakład jest otwarty przez cały rok na okrągło. Nie zadała sobie trudu, żeby to sprawdzić. A przecież wystarczyło zadzwonić.
Z rękami wbitymi głęboko w kieszenie stała jakiś czas, przyglądając się budynkowi. W oknach ciemno, w środku na pewno żywego ducha. Chociaż miała świadomość, że poszukiwania śladów Lilly Debussy były, przynajmniej częściowo, jedynie pretekstem, by się wybrać na południe Francji, to jednak rzeczywiście pokładała nadzieje w uzyskaniu jakichś informacji w sanatorium. Była zdecydowana znaleźć stare zapiski i fotografie z przełomu wieków, gdy Rennes-les-Bains pełniło funkcję jednego z najmodniejszych kurortów w okolicy.
Niestety, skoro zakład kąpielowy został zamknięty na cztery spusty, to nawet jeśli faktycznie znajdowały się w nim jakieś dowody na to, że Lilly przechodziła tutaj kurację latem tysiąc dziewięćsetnego roku, albo jakieś wzmianki o młodym człowieku w mundurze, Meredith nie miała jak do nich dotrzeć.
Może zdołałaby przekonać burmistrza, czy kogo tam trzeba, żeby ją wpuścił? Ech, marne szanse. Rozczarowana własnym brakiem wyobraźni okręciła się na pięcie i wróciła na ulicę.
Obok zabudowań odkryła ścieżynkę ochrzczoną Allee des Bains de la Reine. Poszła nią i dotarła na brzeg rzeki, gdzie ostrzejsze powietrze kazało jej ciaśniej otulić się kurtką. Przed sobą miała spory basen, zupełnie suchy. Obszerny taras również był opuszczony i zaniedbany, błękitne płytki na podłodze popękane, różowa farba ze ścian odłaziła płatami, tu i ówdzie został jakiś plastikowy biały fotel. Wszystkie uszkodzone. Trudno było sobie wyobrazić, że ten basen jest w ogóle jeszcze używany.
Ruszyła dalej. Alejka spacerowa nad brzegiem rzeki także była zaniedbana. I również tu – nikogo. Jak po nocnym grillu w plenerze, tak i tutaj zostały tylko wyschnięte ślady opon. Wzdłuż alejki stały metalowe ławki, pogięte i smętne, zardzewiała rozchwierutana pergola w kształcie korony, wieńcząca drewnianą ławę, wyglądała, jakby już od lat nikt o niej nie pamiętał. Zostały tylko metalowe haczyki, służące do podwieszania jakiegoś zadaszenia, chroniącego przed słońcem.
Z nawyku wyjęła aparat. Ustawiła przesłonę na kiepskie warunki oświetlenia i bez większego przekonania strzeliła parę fotek. Próbowała sobie wyobrazić Lilly siedzącą na jednej z metalowych ławek. Młodą kobietę, ubraną w białą bluzkę i czarną spódnicę, o twarzy chronionej przez kapelusz z szerokim rondem, marzącą o Debussym i o Paryżu. Chciała oczami wyobraźni zobaczyć żołnierza z fotografii w kolorze sepii, przechadzającego się brzegiem rzeki, może z dziewczyną pod rękę? Nic z tego. Źle się tu czuła. Wszystko zniszczone, opuszczone, zaniedbane. Zostawione na łaskę losu. Świat poszedł naprzód, zapominając o tym miejscu.
Zasmucona i spowita w tęsknotę za wyobrażoną przeszłością, której nigdy nie pozna, wolnym krokiem ruszyła aleją. Minęła zakręt rzeki i znalazła się przed betonowym mostem. Stanęła niezdecydowana. Po drugiej stronie okolica była zdziczała, najwyraźniej mało kto tam w ogóle zaglądał. No i nierozsądnie zapuszczać się w taką głuszę w obcym mieście, zwłaszcza z cennym laptopem i aparatem w torbie.
W dodatku się ściemnia.
Mimo wszystko coś ją tam ciągnęło. Duch odkrywcy, żądza wrażeń? Chciała poznać to miasto od podszewki. Zobaczyć coś, co było tutaj od wieków, od zawsze. Nie tylko główną ulicę ze współczesnymi kawiarniami i nowoczesnymi samochodami. I może, jeśli jej się uda zadzierzgnąć jakąś więź z miastem, pozbędzie się wrażenia, że traci czas, którego tutaj i tak ma niewiele?
Przewiesiła torbę przez pierś i poszła.
Po drugiej stronie rzeki panowała zupełnie inna atmosfera. Meredith od razu poczuła się bliżej natury. Strome występy skalne zdawały się na wyciągnięcie ręki. Krzewy i drzewa, tonące w zieleni, brązach i złocie, powlokła tajemniczość zmierzchu. Taka okolica mogłaby być kusząca, gdyby nie to. że było w niej coś dziwnego. Jakby straciła trzeci wymiar, zgubiła swój prawdziwy charakter, ukryty pod barwną maską.
W październiku zmrok zapadał szybko, więc Meredith ostrożnie stawiała stopy między dzikimi różami, w przerośniętej trawie, obok śmieci naniesionych wiatrem. Światła samochodu, przejeżdżającego po moście, wyłowiły z półmroku szare skały, schodzące do miasta. A gdy warkot silnika umilkł w oddali, nastała cisza.
Meredith szła ścieżką aż do końca. U wejścia do czarnego tunelu, prowadzącego pod drogą prosto w górskie zbocze, stanęła niezdecydowana.
Kanał burzowy?
Oparła dłoń na zimnej ścianie z cegieł i zajrzała do środka. Wilgotne powietrze spod kamiennego łuku otarło się jej o twarz. Wąskim kanałem woda płynęła szybciej, tu i ówdzie pojawiały się białe grzywki piany.
Wzdłuż tunelu prowadziła wąska półka.
Lepiej tam nie wchodzić.
A jednak weszła. Opierając się prawą ręką o ścianę, zrobiła pierwszy krok w półmrok. Natychmiast zagarnęła ją woń mchu i wilgoci. Kamienna półka była śliska, kazała uważnie stawiać każdy krok. Meredith posuwała się ostrożnie, stopa za stopą, dalej i dalej, aż ametystowy zmierzch zmienił się w bladą poświatę. Brzeg rzeki dawno zniknął.