Pochylając głowę, by nie zawadzić o łukowate sklepienie, przystanęła, spojrzała w wodę. Jakaś czarna rybka pędziła między wodorostami kładzionymi prądem. Tam gdzie rzeczka opływała kamienie i skałki, tworzyły się białe zmarszczki.
Meredith, ukołysana jasnym szumem i nieprzerwanym ruchem wody, przykucnęła. Cudownie odprężona błądziła wzrokiem po nierównej tafli. Znalazła spokój. Sekretny azyl. Tu łatwiej było szukać powiązania z przeszłością, zobaczyć chłopców w krótkich spodenkach i bose dziewczynki o kręconych włosach, ściągniętych do tyłu satynowymi wstążkami, dzieci bawiące się pod starym mostem w chowanego. I usłyszeć echo głosów dorosłych, wołających z przeciwległego brzegu rzeki.
Co jest, u licha?
Przez ułamek sekundy widziała twarz. Z wbitym w nią wzrokiem. Zmrużyła oczy. Cisza zamarła w bezruchu, a w powietrze wkradł się chłód, jakby ktoś wyssał z niego życie. Serce zabiło jej mocniej, zmysły się wyostrzyły. Nerwy miała napięte jak struny.
To tylko moje odbicie.
Odwołując się do zdrowego rozsądku, spojrzała jeszcze raz w nierówne zwierciadło rzeki.
Tym razem nie miała wątpliwości. Z pewnością nie było to jej odbicie, choć w rysach twarzy bez trudu dostrzegła podobieństwo. Ta druga, ta pod wodą, dziewczyna o długich włosach, niesionych prądem, ta istota, która przywodziła na myśl szekspirowską Ofelię, miała zamknięte oczy. Powieki drgnęły, wolno się uniosły i na Meredith spojrzały niesamowicie zielone oczy, przesycone błyskami wody.
Meredith krzyknęła i zerwała się na równe nogi. Mało brakowało, a byłaby straciła równowagę i wylądowała w rzece. Klapnęła dłońmi o ścianę za plecami, stanęła pewniej. Dużo odwagi ją kosztowało, by spojrzeć w wodę ponownie.
Nic.
Niczego tam nie było. Żadnego odbicia, żadnej twarzy ani zjawy, tylko rozmazane podwodne kamyki, tylko wodorosty poruszane nurtem rzeki. Tylko woda płynąca po kamieniach.
Meredith ruszyła do wyjścia. Jak najszybciej. Byle wydostać się z tunelu. Ślizgała się, oddech jej się rwał, ale wytrwale, stopa za stopą, krok za krokiem przesuwała się po skalnej półce. Wreszcie dotarła do wylotu kanału, wyszła. Nogi jej się trzęsły. Zdjęła torbę z ramienia i ciężko siadła na suchszej kępce trawy, podciągając kolana pod brodę. Nad jej głową, na drodze, wysunęły się z miasta dwa promienie świateł kolejnego samochodu.
Czy to tak się zaczyna?
Najbardziej na świecie bała się choroby, która dotknęła jej rodzoną matkę. Że także i ją będą prześladowały głosy i zjawy, których nikt poza nią nie będzie słyszał ani widział.
Kilka razy odetchnęła głęboko.
Nie jestem nią.
Dała sobie jeszcze kilka chwil, po czym wstała. Otrzepała się. wyciągnęła ze szczelin podeszwy jakieś patyczki, podniosła torbę i ruszyła z powrotem przez most.
Ciągle była wstrząśnięta, ale też zła na siebie, że tak się dała wystraszyć. Już dawno temu nauczyła się odpowiednich technik przywoływania dobrych wspomnień w miejsce złych. Zastosowała ją teraz. Zamiast słuchać w myślach płaczu Jeanette, przypominała sobie głos Mary. Słyszała słowa, jakie zwykle wypowiadają matki, kiedy dziecko wróci ze szkoły ubłocone po pachy, w spodniach z dziurami na kolanach albo pokąsane przez owady i niemiłosiernie podrapane. Gdyby Mary była tu teraz, zmartwiłaby się, że jej przybrana córka wałęsa się Bóg wie którędy i wchodzi, gdzie jej nie proszono. Jak zwykle.
Nic nowego.
Ogarnęła ją tęsknota za domem. Po raz pierwszy od dwóch tygodni, odkąd znalazła się w Europie, uznała, że wołałaby skulić się w ulubionym fotelu, otulona pledem, który Mary zrobiła specjalnie dla niej, gdy w piątej klasie wyjechała na cały semestr. Chciała wrócić do domu, a nie w jakiejś francuskiej dziurze zabitej dechami uganiać się za widmami przeszłości.
Była zmarznięta i nieszczęśliwa. Spojrzała na wyświetlacz komórki. Zasięg zero, ale zegarek oczywiście działał. Od chwili gdy wyszła z samochodu, minęło zaledwie piętnaście minut. Przygarbiła się zniechęcona. Drogi jeszcze nie odblokowali, to pewne.
Jakoś nie chciało jej się wracać Allee des Bains de la Reine, więc poszła chodnikiem biegnącym na tyłach domów, między miastem a rzeką. Widziała stąd podparte balami betonowe dno basenu, wiszące nad ścieżką. Linia budynków zdawała się nieco spokojniejsza. W cieniu zabłysły oczy kota, wędrującego od słupa do słupa. Pod mury i na druty wiatr narzucił różne śmieci, kawałki papieru, butelki po wodzie mineralnej.
Rzeka zakręcała w prawo. Łukowate przejście w jednej ze ścian prowadziło w dolinę prosto z ulicy, od razu na ścieżkę nad brzegiem. Zmierzch zgęstniał. Gdy zapaliły się uliczne latarnie, Meredith dostrzegła starszą kobietę w kwiaciastym kostiumie kąpielowym oraz czepku, leżącą w niewielkim basenie, zaledwie kręgu z kamieni. Przy brzegu czekał na nią starannie złożony ręcznik. Obok szczupły mężczyzna o pomarszczonym ciele właśnie się wycierał. Dziewczyna zadrżała. Koniec października! Dopiero wtedy dostrzegła, że nad powierzchnią wody unosi się para.
Mimo wszystko ona by się na to nie zdecydowała. Próbowała sobie wyobrazić cudowne dni fin de siecle'u, gdy Rennes-les-Bains było słynnym uzdrowiskiem. Kabiny kąpielowe na kółkach, damy i dżentelmeni w dziwacznych strojach kąpielowych, wchodzący do wód leczniczych, służba i pielęgniarki stojący za nimi na brzegu.
Nic z tego.
Rennes-les-Bains przypominało teatr po opuszczeniu kurtyny i wygaszeniu świateł. Nie pozwalało na żadne wzloty wyobraźni.
Wąskimi schodkami bez poręczy weszła na most dla pieszych, metalowy, pomalowany na niebiesko pomost, łączący oba brzegi rzeki. 1 zaraz dostrzegła tabliczkę, którą widziała wcześniej: LE PONT DE FER. Dokładnie tutaj zostawiła samochód.
Wróciła do cywilizacji.
ROZDZIAŁ 29
Tak jak przypuszczała, droga nadal była zablokowana. Samochód stał na miejscu, tuż za niebieskim peugeotem. Na chodniku przybyły jeszcze dwa wozy.
Minęła Jardin de Paul Courrent i poszła dalej główną ulicą, ot. w stronę świateł. W pewnym momencie skręciła w prawo, w stromą uliczkę, która zdawała się prowadzić prosto w zbocze góry. Jednak nie. Kończyła się na parkingu, zastanawiająco pełnym wobec pustki na ulicach. Przeczytała tablicę z informacjami dla turystów oraz przyjrzała się drewnianemu drogowskazowi: L'Homme Mort, La Cabanasse, La Source de la Madeleine. I jeszcze droga do pobliskiej wioski, Rennes-le-Chateau.
Powietrze nasiąknęło wilgocią. Świat wyglądał na wytłumiony. Meredith szła, zaglądając w boczne uliczki, które zdawały się prowadzić donikąd, zaglądała w jasno oświetlone okna. Wreszcie zawróciła w stronę głównej ulicy. Tym razem znalazła się przed merostwem, z tricolore na dachu, flagą Francji, złożoną z trzech pasów: niebieskiego, białego i czerwonego. Skręciwszy w lewo. wkrótce znalazła się na Place des Deux Rennes.
Jakiś czas po prostu stała, chłonąc atmosferę. Po prawej znajdowała się sympatyczna pizzeria z wystawionymi na zewnątrz drewnianymi stołami. Tylko dwa były zajęte, oba przez towarzystwo anglojęzyczne. Przy pierwszym tematem rozmowy mężczyzn był futbol oraz Steve Reich, natomiast kobiety – cieniowana brunetka, blondynka o włosach równo przyciętych do ramion i ruda z niesfornymi lokami popijały wino. rozprawiając o ostatnim kryminale lana Rankina. Przy drugim stoliku kłębiła się grupa studentów. Zajadali pizzę i popijali ją piwem. Jeden z chłopaków miał na sobie niebieską skórzaną kurtkę, nabijaną ćwiekami, drugi perorował coś o Kubie, zwracając się do przyjaciela o ciemnych włosach, który przy nogach postawił zamkniętą butelkę Pinot Grigio. Czwarty, nieco młodszy od pozostałych, siedział pogrążony w lekturze, a ostatnia osoba z grupy, śliczna dziewczyna z różowymi pasemkami we włosach, pokazywała coś przez ramkę utworzoną z palców, jakby kadrowała fotografię. Meredith, patrząc na nich, uśmiechnęła się do wspomnienia własnych uczniów, a dziewczyna, odpowiedziała jej uśmiechem.
W dalszym rogu placu Meredith zauważyła cloche-mur, wieżę z pojedynczym dzwonem, wznoszącą się nad dachami budynków. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że patrzy na kościół.
Brukowanym podjazdem zbliżyła się do świątyni Saint-Celse et Saint-Nazaire. W skromnym portyku, otwartym na północ i południe, wisiała tylko jedna lampa. Stały tam też dwa stoły, oba puste i jakieś dziwaczne, stanowczo niewygodne.
Tablica parafialna, umieszczona obok wejścia, informowała, że kościół jest otwarty codziennie od dziesiątej do zmierzchu, z wyjątkiem dni świątecznych, ślubów i pogrzebów. Nacisnęła klamkę, ale drzwi nie ustąpiły, choć we wnętrzu płonęły światła.
Sprawdziła godzinę. Wpół do siódmej. Cóż, zamknięte to zamknięte. Odwróciła się i przyjrzała ścianie naprzeciwko wejścia. Znajdowała się na niej tablica z nazwiskami mieszkańców Rennes-les-Bains, którzy oddali życie w czasie pierwszej wojny światowej.
A Ses Glorieux Morts.
Chwała zmarłym.
Czy śmierć może być chwalebna? – zastanowiła się Meredith, wspominając znajomą fotografię żołnierza w sepii. A jej matka, która weszła do jeziora Michigan z kieszeniami pełnymi kamieni? Czy warto było składać tę ofiarę?
Podeszła bliżej i sumiennie przeczytała całą listę, choć wiedziała, jak nikłe są szanse, by znalazła tu nazwisko Martin. Czyste szaleństwo. Niewielkie miała pojęcie o swoim pochodzeniu, mimo że Mary podzieliła się z nią wszystkim, co wiedziała. Babka Louisa nosiła nazwisko Martin i dostała je po matce, nie po ojcu. Dokładnie rzecz biorąc, w akcie urodzenia zapisano „ojciec nieznany". Przodkowie Meredith wyemigrowali do Ameryki tuż po pierwszej wojnie światowej, więc miała powody przypuszczać, że żołnierz z fotografii był ojcem Louisy.
Niestety, nie znała jego nazwiska.
Raptem coś przyciągnęło jej wzrok. BOUSQUET. Producent talii kart tarota. Tej talii, którą miała w torbie podróżnej, w bagażniku. Może nawet faktycznie ta rodzina? To też trzeba będzie sprawdzić. Czytała dalej. Pod koniec listy znalazła dziwne nazwisko: SAINT-LOUP. Święty wilk? Zastanawiające.
Tuż obok wmurowano kamienną tablicę, poświęconą pamięci Henri Boudeta, proboszcza parafii od roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego drugiego do tysiąc dziewięćset piętnastego, oraz czarny metalowy krzyż. Meredith zastanowiła się nad datami. Jeżeli jej nieznany żołnierz w sepii pochodził stąd, proboszcz mógł go znać. Miejscowość była niewielka, a okres by się zgadzał.