Przepisała wszystko, co mogło się choć w najmniejszym stopniu przydać w czasie poszukiwań. Pierwsza zasada każdej pracy badawczej: Wszystko zapisuj. Nigdy nie wiadomo, co się może okazać istotne.

Pod krzyżem wytłoczono słynne słowa Konstantyna Wielkiego: In hoc signo vinces. Znała tę sentencję nie od dzisiaj, ale tym razem zrodziła jej w głowie jakiś niepokój.

– Pod tym znakiem zwyciężysz – mruknęła raz, potem drugi, jednak nie mogła uchwycić myśli, nie umiała dociec, dlaczego to zdanie stało się nagle takie ważne.

Minęła wejście do kościoła, wyszła na dziedziniec. Przed jej oczami pojawiła się kolejna pamiątka wojenna, te same nazwiska co na płycie. Jakby jedno upamiętnienie poświęcenia tych ludzi nie wystarczało.

Tylu mężczyzn… Ojców, braci, synów… Tak wielu oddało życie.

Poszła wolno żwirową ścieżką wzdłuż kościoła. Z półmroku wychylały się ku niej nagrobki, kamienne anioły i krzyże. Od czasu do czasu przystawała, by przeczytać którąś inskrypcję. Niektóre nazwiska powracały stale. pokolenia miejscowych rodów upamiętnione w granicie i marmurze. Fromilhague i Sauniere, Denarnaud i Gabignaud.

W najdalszym kącie cmentarza znalazła się przed bogato zdobionym mauzoleum. Nad kratą widniały wyryte w kamieniu słowa: FAMILLE LASCOMBE-BOUSQUET.

Pochyliła się, by w półmroku rozszyfrować zapisy małżeństw i urodzin, które zjednoczyły rody Lascombe'ów oraz Bousquetów za życia i po śmierci. Guy Lascombe i jego żona zginęli w październiku tysiąc osiemset sześćdziesiątego czwartego. Ostatni członek rodu Lascombe, Jules, odszedł z tego świata w styczniu tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego. A ostatnia z Bousąuetów, Madeleine, zmarła w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym.

Meredith stanęła prosto i wbiła wzrok w niebo, szukając natchnienia. Coś powinna skojarzyć. Coś związanego z datami. Coś, na co do tej pory nie zwróciła uwagi.

Tak! Rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty pierwszy. Pojawiał się znacznie częściej, niż można by oczekiwać. Zwróciła uwagę na tę datę przede wszystkim dlatego, że znajdowała się na kartce z wprawką na fortepian. Tuż obok tytułu. Dziewczyna miała ją przed oczami równie wyraźnie jak wówczas, gdy trzymała papier w ręku.

Ale to jeszcze nie wszystko. Cofnęła się myślami do chwili, gdy weszła na cmentarz.

Tak. To jest właśnie to. Ta data bez przerwy rzucała się w oczy.

Ruszyła między grobami, krążąc i zawracając, czytała napisy, szukała cyfr. Tak. Miała rację. Pamięć nie płatała jej figli. Wyjęła notatnik i zapisała nazwiska ludzi, którzy umarli tego samego dnia.

Cztery osoby pożegnały się z życiem trzydziestego pierwszego października tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego roku.

Za jej plecami rozbrzmiała pieśń dzwonu.

Odwróciła się i przyjrzała światłom w kościele. Potem podniosła wzrok na gwiazdy, które już wysypały się srebrem na niebie. Słyszała przyciszone głosy wiernych, szczęk otwieranych drzwi. Głosy przybrały na sile, potem, wraz z zamknięciem drzwi, znów przycichły.

Wróciła do portyku. Dziwaczne stoły nie były już puste. Na jednym ułożono kwiaty – w celofanie, bukiety ze wstęgami, doniczkowe – na drugim rozpostarto czerwoną pilśniową materię, a na niej umieszczono księgę kondolencyjną.

Nie mogła się powstrzymać. Zajrzała. Pod dzisiejszą datą znajdowało się nazwisko oraz czas narodzin i śmierci: SEYMOUR FREDERICK LAWRENCE 15 WRZEŚNIA 1938 – 24 WRZEŚNIA 2007.

Zorientowała się, że mimo późnej pory odbędzie się pogrzeb. Nie chciała dać się zauważyć, więc pośpiesznie wróciła na Place de Deux Rennes. Jakoś przybyło na nim ludzi. W każdym wieku. Panowie w blezerach, panie w przygaszonych pastelach, chłopcy w garniturach, dziewczynki w eleganckich sukienkach. Mary nazywała to niedzielnym strojem. Rozmawiali, ale przyciszonymi głosami.

Meredith stała w cieniu pizzerii, nie chciała być wścibska. Obserwowała, jak żałobnicy znikają na kilka chwil w zakrystii, a następnie podpisują się w księdze kondolencyjnej. Zdawało się, że ściągnęło tu całe miasto.

– Czy pani wie, co się dzieje? – spytała kelnerkę.

– Funerailles, madame. Un bien-aime.

O ścianę opierała się drobna kobieta o krótko obciętych ciemnych włosach. Tkwiła nieruchomo jak zaklęta w kamień, ale nie przegapiła najmniejszego ruchu. Gdy podniosła ręce, by zapalić papierosa, rękawy koszuli zsunęły się, odsłaniając grube czerwone blizny na nadgarstkach.

Nagle, jakby wyczuła na sobie wzrok dziewczyny, spojrzała jej prosto w oczy.

– Co to znaczy un bien-aime? – spytała Meredith, byle coś powiedzieć.

– Ktoś lubiany. Szanowany – odpowiedziała nieznajoma po angielsku. Oczywiście. Jasna sprawa.

– Dziękuję. – Uśmiechnęła się lekko zażenowana. – Powinnam się była domyślić.

Kobieta o ciemnych włosach przyglądała jej się jeszcze przez chwilę, po czym odwróciła wzrok.

Znowu zabrzmiał dzwon, tym razem mocniej, wyraźniej, bardziej zdecydowanie. Tłum żałobników zrobił przejście czterem mężczyznom, którzy wynieśli z zakrystii trumnę. Za nimi szedł młody człowiek, pewnie trochę po dwudziestce, ubrany na czarno, z szopą ciemnych, błyszczących włosów. Twarz miał kredowobiałą, szczęki zaciśnięte, jakby ze wszystkich sił starał się opanować.

Obok szedł starszy od niego mężczyzna, również ubrany na czarno. Meredith patrzyła z niedowierzaniem. To był kierowca niebieskiego peugeota. Całkowicie opanowany.

Poczuła ukłucie winy.

Nic dziwnego, że był niemiły.

Odprowadziła wzrokiem trumnę w czasie krótkiej podróży z zakrystii do kościoła. Turyści przed pizzerią wstali z szacunkiem. Umilkli i czekali ze splecionymi dłońmi, aż wolno idący kondukt zniknie w przejściu.

Drzwi kościoła zamknęły się z trzaskiem. Dzwon umilkł, zostawiając w wieczornym powietrzu jedynie echo. Na skwerze życie szybko wróciło do normy. Rozległo się szuranie krzeseł, ludzie sięgnęli po szklanki, serwetki, zapalali papierosy.

Jakiś wóz przejechał główną ulicą na południe. Za nim jeszcze kilka innych. A więc najwyraźniej można było jechać dalej. Meredith odetchnęła z ulgą. Już bardzo chciała dotrzeć do hotelu.

Wyszła z cienia budynku i gdy się od niego oddaliła, wreszcie ujrzała go w całości. I wtedy – zrozumiała. Zdjęcie młodego żołnierza, jej przodka, zostało zrobione właśnie tutaj, dokładnie w tym miejscu, obramowanym przez budynki prowadzące na Pont Vieux, pomiędzy rzędem platunes a zalesionym zboczem wzgórza, wyzierającym przez lukę między domami.

Sięgnęła do torebki, wyjęła kopertę, a z niej fotografię.

Dokładnie tu.

Po wschodniej stronie skweru połyskiwał neon kawiarenki oraz motelu, ale poza tym nic się nie zmieniło. Właśnie z tego miejsca w roku tysiąc dziewięćset czternastym młody człowiek uśmiechał się do aparatu, zanim wyruszył na wojnę. Jej prapradziadek. Była tego pewna.

Ze świeżym entuzjazmem żwawym krokiem wróciła do samochodu. Spędziła w mieście niecałą godzinę i już coś znalazła. Miała konkretne wyniki.

ROZDZIAŁ 30

Meredith uruchomiła silnik i wyprowadziła samochód na ulicę. Mijając Place de Deux Rennes, spojrzała raz jeszcze na miejsce, gdzie pozował do fotografii jej przodek, jakby mogła tam dostrzec uśmiechniętego żołnierza.

Szybko znalazła się na przedmieściach i wyjechała na nieoświetloną drogę lokalną. Drzewa przybierały dziwne, zmienne kształty, od czasu do czasu wypływał z mroku jakiś budynek – czasem dom, a czasem obora czy stodoła. Na wszelki wypadek wcisnęła łokciem zabezpieczenie drzwi. Usłyszawszy kliknięcie zamka, odetchnęła nieco swobodniej.

Jechała wolno, kierując się wskazówkami z mapy zamieszczonej w ulotce reklamowej hotelu. Włączyła radio do towarzystwa, bo wiejska cisza była przytłaczająca. Po bokach miała gęsty las. Nad głową niebo ze srebrnymi gwiazdami. I na tym koniec. Żadnego żywego stworzenia, nawet kota czy lisa.

Znalazła drogę do Sougraigne i skręciła w nią w lewo. Potarła oczy. W zasadzie była zbyt zmęczona, żeby prowadzić samochód. Krzewy i słupy telegraficzne na krańcach pola widzenia kołysały się i drżały. Kilka razy zdawało jej się, że ktoś idzie poboczem, uchwycony w światła przednich reflektorów, ale z bliska okazywało się, że to znak drogowy albo przydrożna kapliczka.

Usiłowała się skupić, lecz zmęczone myśli nie dawały się uszeregować. Miała za sobą dzień pełen wrażeń. Wróżenie z tarota, szaleńczy pęd taksówką przez Paryż, lot do Tuluzy, huśtawka emocji… Była zmęczona. Była wykończona. Marzyła teraz jedynie o długim, gorącym prysznicu, kieliszku wina i dobrej kolacji. A potem do łóżka. Na długo, na bardzo długi czas.

Jezu!

Wdepnęła hamulec w podłogę. Ktoś stał na środku drogi. Kobieta. W długim czerwonym płaszczu z kapturem. Meredith krzyknęła. W przedniej szybie zobaczyła odbicie własnej twarzy, wykrzywionej strachem. Szarpnęła kierownicą, choć wiedziała, że nie uniknie zderzenia. Wypadki potoczyły się jak w zwolnionym tempie. Wpadła w poślizg. Osłoniła głowę rękami. I zobaczyła wpatrzone w siebie zielone oczy.

O nie! Nic z tego!

Samochodem zarzuciło. Tył przesunął się o dziewięćdziesiąt stopni i zaraz wrócił na prostą. Opony zapiszczały niemiłosiernie. Auto zatrzymało się o centymetry od rowu. Coś strasznie głośno warczało, jak orkiestra bębnów. Zagłuszało cały świat. Po kilku chwilach Meredith uświadomiła sobie, że to krew szumi jej w uszach.

Otworzyła oczy.

Przez kilka sekund siedziała nieruchomo, przyklejona do kierownicy. Potem zalała ją lodowata fala strachu. Bo teraz trzeba wysiąść. Bo kogoś potrąciła. Zabiła.

Niezdarnie zwolniła zamek i na drżących nogach wysunęła się z auta. Nie chciała zobaczyć tego, co musiała znaleźć. Ciała pod kołami.

Stanęła przed maską.

Nic.

Jak to?

Kompletnie zbita z tropu zerknęła w prawo, potem w lewo, spojrzała w stronę, z której nadjechała, potem w kierunku, gdzie zdążała, w ciemność przedziurawioną strumieniami światła z przednich lamp.

Nic.

Las trwał w głuchej ciszy. Najmniejszego znaku życia.

– Halo! – zawołała. – Jest tu ktoś? Nic się pani nie stało? Proszę pani!

Odpowiedziało jej tylko echo.

Niebotycznie zdumiona pochyliła się i uważnie obejrzała przód samochodu. Żadnego znaku. Nawet najmniejszej rysy. Obeszła wóz dookoła, przesuwając dłonią po karoserii. Nadal nic.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: