– Kapitan Dracz!
– Jestem!
– No, wejdź!
– Towarzyszu pułkowniku, kapitan Dracz melduje się…
– Siadaj – przerwał Zubrow.
Kapitan usiadł na brzeżku krzesła. Dawno, dawno temu dwaj młodziutcy podporucznicy Dracz i Zubrow przybyli do uroczego miasteczka Czerkasy, by tam rozpocząć służbę. Od tego czasu upłynęło w Dnieprze dużo wody.
Od pierwszego dnia Dracza porwała fala kariery i niosła go coraz wyżej i wyżej. Po pół roku dowodził już kompanią zwiadu dalekiego zasięgu, po roku awansowano go przedterminowo na pełnego porucznika, a rok później – również przedterminowo na kapitana. A porucznik Zubrow nadal tyrał jako dowódca grupy zwiadu dalekiego zasięgu. Los rzucił ich w różne zakątki kraju i zetknął znowu po pięciu latach: obaj byli kapitanami. I znów los ich rozdzielił, i znów połączył. I oto siedzą naprzeciw siebie – pułkownik (na etacie generalskim) Zubrow i kapitan (wciąż jeszcze na etacie kapitańskim) Dracz. Takich kapitanów w Armii Radzieckiej nazywają – nawiązując do Juliusza Verne’a – piętnastoletnimi kapitanami. Dracz wiedział, że wkrótce jego stary druh Witia Zubrow otrzyma szlify generalskie, wiedział, że już teraz Zubrow ma generalskie uprawnienia i przywileje, toteż od dawna dzieliła ich owa niewidzialna granica, po jednej stronie której byli „dawno, dawno temu dwaj młodzi podporucznicy…”, a po drugiej – dowódca i podwładny. Dziś jednak Zubrow nie rozkazywał swemu dawnemu dowódcy kompanii, ale raczej proponował.
– Sprawa wygląda tak: polecono mi stanąć na czele specjalnego batalionu i wykonać odpowiedzialne zadanie rządowe.
Dracz milczał, aluzja odbiła się rykoszetem od jego uszu. Wobec tego Zubrow sformułował swoją propozycję dokładniej.
– Potrzebny mi w batalionie sensowny, gospodarny chłop na stanowisku kwatermistrza. Musi to być ktoś, kogo bym znał od dawna i całkowicie mu ufał. Nie znasz kogoś, kto by się nadawał na to stanowisko?
Dracz długo myślał, wreszcie wzruszył ramionami: nie, nie zna takiego kandydata. Zubrow zdawał sobie sprawę, że ani perswazje, ani obietnice nic nie dadzą. Oczywiście można wydać rozkaz… Ale sytuacja była nietypowa.
– No, dobra, kapitanie. Rozumiem. Wojsko cię nie rozpieszczało i od dawna masz go dosyć. Nie będę cię zmuszał. Możesz odejść.
Kapitan Dracz wstał, trzasnął obcasami i wyszedł.
– Stój! – krzyknął Zubrow. – Zaczekaj. Nie pożegnaliśmy się. Ty zostajesz tutaj, a mnie diabli niosą nie wiadomo dokąd. Nie wiem, czy się jeszcze spotkamy. Uściskajmy się, Wania. O, właśnie. Tyleśmy razem przeszli. Pamiętasz, Wania, jak zdobyliśmy pałac prezydencki gołymi rękami?
– Pamiętam, towarzyszu pułkowniku.
– Ty i ja, i grupa Specnazu.
– I rzeczywiście obeszło się bez strzelaniny. Gołymi rękami.
– Tworzyliśmy razem historię, Wania, choć co prawda, ta cholera historia nie uwieczniła naszych imion.
– Zrobiliśmy swoje, nie mam żalu do historii. Może to i dobrze, że nie uwieczniła naszych imion – sprawa nie była całkiem czysta.
– Ano, nie całkiem, Wania, nie całkiem. Cóż, żegnaj, na mnie już czas.
– Znowu będziecie tworzyli historię, towarzyszu pułkowniku?
– Nie wiem, może. Mam nadzieję, że tym razem historia nie będzie taka brudna.
– Towarzyszu pułkowniku, to weźcie mnie ze sobą.
– Jako kwatermistrza?
– Jasne.
– Ręka, Wania?
– Ręka, towarzyszu pułkowniku!
– To dobrze. Teraz w specjalnym batalionie Specnazu jest nas dwóch.
– Skąd weźmiemy resztę?
– Na razie nie wiem. W Siódmej Brygadzie Specnazu służy ponad tysiąc zabijaków. Jest młode wojsko, chłopcy bez doświadczenia, ale ślepo posłuszni. Są średniacy – doświadczeni i karni, i jest rezerwa – bardzo doświadczeni i kompletnie niezdyscyplinowani.
– Weźmiemy rezerwę, towarzyszu pułkowniku.
– Ryzykowne.
– Zaryzykujemy.
REZERWA JEST PEWNA, JAK UPADEK KAPITALIZMU! – wypisała na ścianie trzynastej kompanii czyjaś zuchwała ręka. Hasło było stare i w obecnych czasach już nie tak oczywiste.
Siódma Brygada Specnazu miała w swym składzie pięć kompanii z nazwami, ale bez numerów, i dwanaście kompanii (połączonych w cztery bataliony) z numerami, ale bez nazw. W okresach zwalniania roczników do cywila, pojawiała się na jakiś czas jeszcze jedna numerowana kompania – trzynasta. Wcielano do niej z całej brygady żołnierzy i kaprali, którzy już prawie odbyli służbę, aby swym wyglądem, słownictwem i zachowaniem nie psuli ogólnego obrazu. Pod względem stanu osobowego trzynasta kompania przewyższała nawet batalion, ale jako siła bojowa równała się zeru, a nawet wartości ujemnej. Gdy tylko w brygadzie pojawiała się trzynasta kompania, utrzymanie w ryzach brygady stawało się o wiele trudniejsze. Oddziaływanie trzynastej kompanii na wszystkie pozostałe kompanie i bataliony było dokładnie takie, jak oddziaływanie czarnobylskiej elektrowni atomowej na otaczające ją środowisko. Rezerwę trzymano w trzynastej kompanii przez ostatnie dni przed rozpuszczeniem do cywila. Kiedy zaś rezerwiści rozjeżdżali się po domach, trzynasta kompania całkowicie się przeobrażała. Przyjmowała w swoje mury około trzystu poborowych i uczciwie wyciskała z nich pot, krew i łzy. I grzmiały pieśni bojowe, i dudniła ziemia pod uderzeniami okutych butów, i lśniły latryny, wyczyszczone przez kotów szczoteczkami do zębów. Rekruci strzelali po raz pierwszy z własnej broni, składali przysięgę na wierność ojczyźnie, po czym wcielano ich do pododdziałów bojowych i trzynasta kompania przestawała istnieć do chwili, gdy znów trzeba było zebrać z całej brygady tych, którym kończyła się służba, i odizolować ich od całej reszty.
Czas taki właśnie nadszedł, i trzynastą kompanię wypełniał zgiełk trzystu chłopaków, zabijających czas w oczekiwaniu na nieuniknione i teraz już bliskie zwolnienie do cywila. I wszyscy wypisywali zuchwałe hasła. Te same, które kiedyś jako młode wojsko, ścierali ze ścian po odejściu poprzednich roczników.
Przechodzenie pod oknami trzynastej kompanii jest raczej niebezpieczne. Z okien budynku wylatują puste butelki po wódce, przy czym mają zwyczaj wylatywać właśnie w tym momencie i w tym kierunku, z którego pojawia się nieostrożny przechodzień. Trzynasta kompania jest ogrodzona drutem kolczastym i strzegą jej uzbrojeni wartownicy. Tyle tylko, że drut ktoś regularnie przecina, a uzbrojony patrol pod naporem rezerwistów często odchodzi na bezpieczną odległość, przywracając rezerwie święte prawo obcowania ze światem zewnętrznym. I rozbrzmiewają świńskie przyśpiewki z koszarowych okien, i baby się sprowadza na całą noc, a nawet na cały dzień, i wychodzą nocami z trzynastej kompanii dzielni junacy ścierać się w walce wręcz z każdym, kto im się nawinie.
Nawet oficerom niezręcznie jest przechodzić pod oknami trzynastej kompanii. Zgodnie ze starą tradycją przechodzącym oficerom pokazuje się przez okno tyłek. Nie tyłek w portkach, ale goły. W dodatku nie zwyczajnie goły, jak na burżuazyjnym Zachodzie z okna przejeżdżającego samochodu; tu wystawia się tyłek z charakterystycznym, jemu tylko właściwym odgłosem. Oficer mógłby oczywiście wejść do środka, znaleźć żartownisia i przykładnie go ukarać. Ale jak go znaleźć? Ustawić w szeregu trzystu chłopa, kazać spuścić portki i szukać właśnie tego zadka, który go obraził swym wstrętnym widokiem i pogardliwym odgłosem?
Oficerowie starali się więc nie spacerować bez potrzeby pod oknami trzynastej kompanii. A jeżeli już musieli, to obchodzili przeklętą kompanię jak największym łukiem.
A w trzynastej kompanii wesoło. Tu się pije i pali podły tytoń. Tu się rżnie w karty, przegrywając swoje i cudze, tu noże latają, wbijając się we wszystko, co popadnie. Czasem nawet latają saperki. Zdarza się – że i siekiery. I pisk dziewuch, które nie wiadomo jak ominęły wysokie mury i ogrodzenia z drutu. A do grzechu cudzołóstwa trzynasta kompania ma wielką słabość.
Wśród wrzasków i śmiechu, w dymie papierosowym, na specjalnie dla niego zrobionym łóżku (na normalnym się nie mieścił) leży olbrzymie chłopisko; rzadko kiedy natura tworzy takich na podziw całej reszcie ludzkości. Nad jego łóżkiem wisi tabliczka, zdjęta ze sztabowego sejfu: NIE OBIJAĆ! W RAZIE POŻARU WYNOSIĆ W PIERWSZEJ KOLEJNOŚCI. Olbrzyma otacza tłum przyjaciół i wielbicieli. Rozbrzmiewa nad nim chór pytań: „Wiesz, Sałymon?…”„A pamiętasz Sałymon, jakeśmy wtedy w Bułgarii?…”, „A pamiętasz, jak tamtej nocy?…”