Sałymon wszystko pamięta, wszystko wie. Jego twarz, zeszpeconą szramą biegnącą przez cały policzek, rozjaśnia uśmiech.
– Sałymon, a jak nagle przyjdzie tu szef kompanii?
– Na chuju go wyniosę!
Trzynasta kompania pokłada się ze śmiechu.
– Sałymon, a jak przyjdzie dowódca brygady?
– To go tak kopnę w dupę, że jak będzie leciał przejściem, to wszystkie stołki uszami poprzewraca!
Znowu wybuch śmiechu.
– Sałymon, a jak sam Zubrow przyjdzie?
– A co mi tam Zubrow? Co to, czy ja się boję Zubrowa? Jasne, z nim trzeba postępować specjalnie. Powiem mu grzecznie: pan będzie łaskaw opuścić moją chawirę…
Już dopowiadając te słowa, Sałymon poczuł, że śmiechu w odpowiedzi nie będzie. Urwał. Nagle zapadła zupełna cisza. Sałymon odwrócił się, żeby zobaczyć, co ją spowodowało…
I natknął się na twarde spojrzenie.
Tuż obok, nie wiadomo skąd, pojawił się w przejściu między łóżkami pułkownik Zubrow, były dowódca pierwszego batalionu, w którym Sałymon rozpoczynał służbę, następnie dowódca Siódmej Brygady Specnazu, a teraz już szef wywiadu całego Odeskiego Okręgu Wojskowego…
Zubrow zawsze wszystkim imponował. Już choćby tym, że w każdej sytuacji miał lśniące oficerki. Wyglądało na to, że błoto się ich nie ima. We wszelkich okolicznościach, na najbardziej błotnistym poligonie świata, na przykład szyrokołanowskim, gdzie piechota przez wieki mięsiła glinę, niemal w niej tonąc, buty Zubrowa lśniły srebrnym blaskiem. Nikt nie znał sekretu jego butów: czy fruwał nad ziemią, czy może wszędzie zabierał ze sobą szczotkę i, gdy tylko zostawał sam, zajmował się tylko butami?
Poza tym Zubrow miał jeszcze inne zdumiewające właściwości. Na przykład diabelski uśmiech. Nikt nigdy nie widział go ponurego. Jego oślepiający uśmiech znało całe miasto, tak zresztą jak wszystkie inne miasta, do których rzucała go służba. Teraz też stał sobie, uśmiechał się ironicznie i wesoło, i zupełnie nie bał się tłuszczy, w każdej chwili gotowej się rozszaleć. I już za jego plecami niesforna rezerwa zaczynała ukradkiem wygładzać odzież, chyłkiem poprawiać0 pasy. A rozpustne dziewki, jakby pod wpływem jakiejś dziwnej mocy, pierzchły wszystkie naraz, i to tak, że trudno by je było odnaleźć.
Sałymon zachodził w głowę, skąd ten szatan w glansowanych butach miał tyle odwagi, żeby się pojawić w trzynastej kompanii. Skąd się bierze jego siła, która od razu ukróciła samowolę nagle przycichłego tłumu? Gdyby się pojawił z automatem w rękach, to jeszcze zrozumiałe, ale przyszedł bez automatu i bez ochrony. I widać właśnie brak broni i ochrony, właśnie ten beztroski uśmiech sparaliżowały wszystkich obecnych, zmuszając ich do zamilknięcia. Sałymon poleżał jeszcze chwileczkę, wstał zgarbiony i zaczął przestępować z nogi na nogę, zastanawiając się, jakby tu zatuszować swój żart. Popatrzył na swoje dłonie, na czubki butów, podrapał się po karku i zapytał:
– Mam nadzieję, towarzyszu pułkowniku, że was nie obraziłem?
– Uspokój się, Sałymon, nie obraziłeś. Obrażają się tylko ludzie słabi. Na obrażalskich lachę się kładzie i dalej jadzie. Spodziewam się, że nie zaliczasz mnie do mięczaków? Ale kładź się, kładź. Dlaczego wstałeś?
– Nie, towarzyszu pułkowniku, nie położę się. I nie jestem zadowolony z waszej odpowiedzi. Jak to wygląda: robię sobie z was jaja i nic mi za to nie będzie?
– Zupełnie nic. Co ci można zrobić? Już swoje odsłużyłeś.
Sałymon nie posiadał się z ciekawości. Nie. Zubrow nie z tych, co by puścili płazem obrazę.
– Więc mówicie, że nic mi nie będzie?
– To zależy. Jeżeli uważasz się za cywila, to choćby zaraz wypiszę ci dokumenty. Do rozkazu ministra obrony zostało jeszcze trzydzieści dni, ale ja mogę cię umieścić w szpitalu, załatwić papiery i wypuścić do domu w ciągu paru godzin. No, a jeżeli uważasz się jeszcze za żołnierza, to czeka cię okropna kara…
W koszarach zapadła absolutna cisza.
– Zbieram twardzieli do prawdziwej akcji, a ciebie nie wezmę.
Sałymon z obrazy aż przysiadł.
– Jak to nie weźmiecie? Mnie? Nie weźmiecie?
– Nie wezmę.
Sałymon dyszał ciężko, zabrakło mu słów.
– Wszystkich weźmiecie, a mnie, Sałymona, nie?
– Wszystkich wezmę, a ty zostaniesz tutaj.
– Nie macie prawa! – ryknął Sałymon, z góry wiedząc, że Zubrow ma prawo, i widząc, że wpadł, zwrócił się do przyjaciół i wielbicieli: – No, co to ma znaczyć? To bezprawie! Żadnej ochrony przed oficerską samowolą!
Nie doczekał się jednak poparcia. Koledzy mu nawet współczuli, ale jednocześnie zdawali sobie sprawę, że Sałymon obraził pułkownika – nieważne, że nie wiedział o jego obecności – a więc musi zapłacić hańbą, która jest gorsza od śmierci.
– Towarzyszu pułkowniku – zmienił ton Sałymon – przecież pamiętacie, jakeśmy razem na granicy tureckiej…
– Pamiętam.
– I nie weźmiecie mnie?
– Nie wezmę.
– A jak bym mógł odkupić swoją winę? Jestem gotów przejść przez szpaler – niech mi dadzą dwieście wyciorów.
– Wziąłbym cię może, Sałymon, ale jaki z ciebie żołnierz? Roztyłeś się. Ręki też już nie masz takiej pewnej.
– Ja? – Ty.
– No to udowodnię.
– Udowodnij.
– Dawać mi tu saperkę!
Ktoś pognał przejściem i w te pędy położył przed Sałymonem naręcze saperek.
– Gdzie walnąć, towarzyszu pułkowniku? Zubrow omiótł wzrokiem salę kompanii. Chyba nic się nie nadaje. Wszystko porżnięte, porąbane, pocięte siekierami i saperkami.
– O, tutaj.
Rezerwiści ucichli. Odsunęli się od wskazanego celu. Nie wiedzą: Zubrow żartuje czy chce wypróbować polityczną czujność.
– Tutaj – powtórzył Zubrow, wskazując jedyny nadający się do sprawdzianu i nieuszkodzony cel – czerwoną tablicę z portretami dwunastu przywódców.
Sałymon obrócił saperkę w rękach, przymierzając się i popatrując z ukosa na Zubrowa: mówi poważnie czy żartuje? Ale Zubrow odwrócił się od niego i patrzył na czerwoną tablicę. Sałymon wzruszył ramionami, jakby chciał się usprawiedliwić i powiedzieć: cóż, jak sobie życzycie. Po czym cisnął pierwszą saperką, trafiając w portret łysego wodza.
– Doskonale – pochwalił Zubrow. – Dalej.
I Sałymon, już nie tracąc czasu, zaczął rzucać saperkami. Rzucał daleko. Nie każdy by tak potrafił. Parę razy chybił, ale zaraz poprawiał drugą saperką. Rzucił tak z piętnaście sztuk i porąbał wszystkich wodzów.
– Świetnie, świetnie. Zostało w tobie jeszcze trochę ikry. Niczego nie obiecuję. Ale zobaczę. Daję ci na próbę trzy dni. Ze wszystkich rezerwistów trzynastej kompanii sformujesz nowy batalion. Ludzi wystarczy. A braki uzupełnimy zawodowymi z kompanii sztabowej i najlepszymi chłopakami z całej brygady. Nowy batalion będzie miał nietypową organizację – dowództwo i sztab, żadnych kompanii. Ma w nim być dziewięć plutonów po dwudziestu ludzi w każdym i pododdziały zabezpieczenia: łączność, saperzy, kierowcy, remontowcy, kuchnia i tak dalej. Z rozkazu ministra obrony batalion nie otrzyma numeru, ale nazwę „Złoty”. I masz ten batalion sformować z najsilniejszych i najlepszych ludzi.
Pod spojrzeniem Zubrowa Sałymon wyprężył się i trzasnął obcasami, a za jego przykładem stanęli na baczność wszyscy bez żadnej komendy.
– Szeregowy Sałymon!
– Jestem!
– Mianuję was tymczasowo szefem batalionu Specnazu w stopniu kaprala, z podporządkowaniem całego składu osobowego szeregowych i młodszych podoficerów.
– Ku chwale ojczyzny! – wrzasnął Sałymon.
– Kapralu Sałymon! Doprowadzić batalion do stanu gotowości bojowej!
– Tak jest!
– Regulaminy jeszcze pamiętasz?
– Tak jest!
– No to zrób naszym chłopcom szkolenie, bo się nudzą.
– Kiedy mam zacząć?
– Natychmiast.