Nagle coś w środku się poruszyło. W pierwszej chwili Jay pomyślał, że to szczury. Ale potem usłyszał ciche, skradające kroki, chrobotanie o podłogę przypominające szurgot podbitych metalowymi żabkami butów przesuwających się po betonowej, piwnicznej posadzce. Z pewnością więc nie były to szczury.
Zawołał całkiem absurdalnie: „Hej!” – i dźwięki ustały.
Zezując przez szparę w okiennicy, Jay dojrzał – a przynajmniej tak mu się zdawało – że na linii jego wzroku przemieszcza się powoli jakiś niewyraźny cień: kształt, który w zasadzie można by uznać za postać w obszernej kapocie i czapce nasuniętej głęboko na oczy.
– Joe? Joe?!
Co za idiotyzm! Przecież to nie mógł być Joe. Jay po prostu myślał o nim tak wiele przez ostatnich kilka dni, że wszędzie zaczynał dostrzegać jego obecność. To całkiem naturalny odruch, jak przypuszczał. Gdy ponownie spojrzał w głąb domu, postać – o ile tam przedtem w ogóle była jakakolwiek postać – już zniknęła. Dom spowijała cisza. Jay doznał przelotnego uczucia rozczarowania, niemal smutku, którego jednak nie śmiał analizować głębiej, bo przestraszył się, że wówczas okaże się to jakimś szaleństwem, absurdalnym przekonaniem, że Joe rzeczywiście tu był i czekał na niego. Stary Joe, w swojej czapce, górniczych buciorach i wielkiej, luźnej kapocie, czekający na niego w opuszczonym domu, żyjący z płodów ziemi. Myśli Jaya skierowały się w tym momencie bezlitośnie ku ogródkowi warzywnemu – przecież ktoś musiał posiać te rośliny, pomyślał z obłąkańczą logiką. Ktoś musiał tu być.
Spojrzał na zegarek i ze zdumieniem spostrzegł, że siedział przed domem ponad dwadzieścia minut. A przecież dlatego poprosił taksówkarza, żeby czekał na niego przy szosie, bo nie zamierzał spędzać nocy w Lansquenet. To, co do tej pory zobaczył, kazało mu wątpić, czy w wiosce uda mu się znaleźć jakiekolwiek miejsce na nocleg. Ponadto zrobił się już strasznie głodny. Puścił się więc biegiem przez sad; gdy wypadł zza zagajnika i tuż przed szosą pokonał zakręt – pocił się i ciężko dyszał.
Tymczasem po taksówce nie zostało ani śladu.
Przeklął szpetnie. Jego walizka i brezentowa torba leżały bezładnie rzucone na pobocze. Kierowca, znudzony czekaniem na stukniętego Anglika, po prostu odjechał.
Czy więc mu się to podobało, czy nie – musiał tu już pozostać.
16
Pog Hill, lato 1976
Kirby Central zostało zdemontowane w sierpniu. Jay był w pobliżu, gdy je zamykali – ukrywał się w wysokiej kępie rozsiewającej nasiona wierzbówki – a gdy poszli, zabierając ze sobą zwrotnice, sygnalizację świetlną i wszystko inne, co można by ukraść, zakradł się po schodach w górę i zajrzał przez okno. Schematy torów i rozkłady pociągów wciąż walały się wewnątrz, natomiast przekładnia zwrotnicy ziała czarną dziurą. Mimo to budka w dziwny sposób wyglądała na zamieszkałą, jakby dróżnik wyszedł tylko na moment i za kilka minut miał powrócić. Jay spostrzegł też, że zostało tam wiele szkła, które można by dobrze spożytkować, gdyby tylko razem z Joem przy targali je na Pog Hill Lane.
– Daj spokój, chłopcze – powiedział jednak Joe, gdy Jay mu o tym zameldował. – I tak będę miał pełne ręce roboty tej jesieni.
Jay nie potrzebował żadnego wyjaśnienia tych słów. Od początku sierpnia Joe coraz poważniej przejmował się losami swojej działki. Rzadko mówił o tym otwarcie, ale niekiedy przerywał pracę i wbijał wzrok w swoje drzewka, jakby oceniał, jak wiele życia im jeszcze zostało. Czasami zatrzymywał się, by pogładzić gładką korę jabłoni czy śliwy i wówczas zaczynał przemowę – do siebie czy do Jaya – cichym głosem. Zawsze, mówiąc o drzewach, używał ich nazwy gatunkowej i przemawiał tak, jakby były ludźmi.
– Mirabelka. Nieźle rośnie, co? To francuska śliwka, żółta, doskonała na dżem, wino, czy tak po prostu do jedzenia. Podoba jej się tu, na nasypie, gdzie sucho i słonecznie. – Zamilkł na chwilę, po czym oznajmił: – Za stara już jest, by ją przenieść. Zapuściła korzenie głęboko, pewna, że pozostanie w tym miejscu na zawsze, a tu nagle taka historia. To dopiero łotry.
Był to najbardziej bezpośredni sposób, w jaki Joe odniósł się do problemów swojej działki.
– Teraz chcą wyburzyć Pog Hill Lane. – Głos Joego podniósł się wyraźnie i nagle Jay zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy widzi go w stanie zbliżonym do gniewu. – Pog Hill Lane, tkwiącą tu od ponad wieku, zbudowaną, gdy w Nether Edge była jeszcze kopalnia, a nad kanałem pracowali marynarze.
Jay wybałuszył oczy.
– Wyburzyć Pog Hill Lane? Masz na myśli domy? Joe skinął głową.
– Dziś przyszedł do mnie list. Pocztą – oznajmił sucho. Te łotry uważają, że tu jest niebezpiecznie. Chcą wyburzyć wszystko wokół. Wszystkie szeregi.
Jego twarz, niby rozbawiona, wyrażała ponurą determinację.
– Wyburzyć. Po tak długim czasie. Mieszkam tu od trzydziestu dziewięciu lat – od chwili gdy zamknęli kopalnie w Upper Kirby i Nether Edge. Kupiłem górniczy dom od magistratu. Ale nie ufałem im, o nie. Nawet wtedy… – urwał, wznosząc swą lewą, kaleką dłoń w geście ironicznego salutu. – Czego jeszcze chcą, ha? Tam na dole zostawiłem swoje trzy palce. Niemalże kosztowało mnie to pioruństwo życie. Po mojemu więc, powinienem być coś dla nich wart. Oni powinni pamiętać takie rzeczy!
Jay wpatrywał się w niego z rozdziawionymi ustami. Takiego Joego nie widział nigdy przedtem. Szczególny podziw i strach kazały mu milczeć. A potem Joe urwał równie gwałtownie, jak zaczął, i pochylił się troskliwie nad świeżo zaszczepioną gałęzią.
– Wydawało mi się, że to się stało w czasie wojny – wy krztusił w końcu Jay.
– Co takiego?
Jaskrawoczerwona szmatka łączyła szczepkę z gałęzią. Joe posmarował to miejsce czymś w rodzaju żywicy wydającej ostrą, soczystą woń. Pokiwał sam do siebie głową, wyraźnie usatysfakcjonowany postępami drzewa.
– Mówiłeś mi, że straciłeś palce w Dieppe – drążył te mat Jay. – Podczas wojny.
– Ach, tak – Joe wcale nie wyglądał na skonsternowanego. – Tam na dole też się toczyła wojna. Straciłem je, kiedy miałem szesnaście lat – zmiażdżyły się pomiędzy dwoma wagonikami w 1931. Potem nie chcieli mnie wziąć do wojska. Wtedy zapisałem się do grupy Bevana. Tego samego roku mieliśmy trzy zawały. Siedmiu wpadło w po trzask pod ziemią, gdy obsunął się tunel. Nie byli nawet prawdziwymi mężczyznami, niektórzy mieli tyle lat co ja. A byli też młodsi. Kiedy się skończyło czternasty rok życia, można się było zatrudnić w kopalni za stawkę dorosłego chłopa. Pracowaliśmy na podwójnych zmianach, żeby ich stamtąd wyciągnąć. Słyszeliśmy ich za ścianą zwaliska – krzyczeli i płakali – ale ilekroć chcieliśmy ich sięgnąć, zapadała się kolejna część chodnika. Pracowaliśmy w ciemnościach z powodu palnych gazów, po kolana w mule. Byliśmy przemoczeni i na wpół przyduszeni. Wiedzieliśmy, że w każdej sekundzie strop może się zawalić, ale się nie poddawaliśmy. Aż do chwili gdy przyszli bosowie i zamknęli cały korytarz. – Joe spojrzał na Jaya z nie zwykłą gwałtownością, z zastarzałą furią. – Nie mów mi więc, że nie byłem na wojnie, chłopcze – oznajmił ostrym głosem. – Wiem równie wiele o wojnie – o tym, czym na prawdę jest wojna – co ci chłopcy we Francji.
Jay wbijał w niego wzrok, nie wiedząc, co powiedzieć. Joe zapatrzył się w przestrzeń, wsłuchany w krzyki i błagania młodych ludzi, dawno temu umarłych w jakże teraz spokojnej bliźnie Nether Edge. Jayem wstrząsnął dreszcz.
– I co teraz zrobisz?
Joe spojrzał na niego uważnie, jakby sprawdzał, czy nie dojrzy oznak potępienia. A po chwili odprężył się i uśmiechnął swoim łobuzerskim uśmiechem, gmerając jednocześnie w kieszeni, z której wygrzebał wymiętą paczkę żelków. Wziął sobie jednego żelkowego ludzika, po czym wyciągnął pakiecik w stronę Jaya.
– To, co robiłem zawsze, chłopcze. Będę, do cholery, walczył o to, co moje – oświadczył z całą mocą. – Nie pozwolę, by uszło im to na sucho. Pog Hill to moje miejsce na ziemi i nie pozwolę się przekwaterować do jakiegoś gównianego osiedla. Nie pozwolę na to ani im, ani nikomu innemu – mówiąc to, ze smakiem odgryzł głowę żelkowego ludzika, po czym natychmiast wyciągnął następnego z torebki.