– Ale co możesz w tej sytuacji zrobić? – dopytywał się Jay. – Przyślą ci nakaz eksmisji. Odetną ulicę od gazu i elektryczności. Czy jednak nie mógłbyś…

Joe rzucił mu szczególne spojrzenie.

– Nigdy nie jest tak, by nie można czegoś zrobić, chłopcze – powiedział miękkim głosem. – Po mojemu nadszedł czas, by sprawdzić, co naprawdę ma jakąś moc w życiu. Czas, by wyjąć worki z piaskiem i zatkać dziury. Czas, by utuczyć czarnego koguta, jak to robią na Haiti – mrugnął zawadiacko w stronę Jaya, jakby się z nim dzielił sekretnym dowcipem.

Jay rozejrzał się po działce. Zawiesił wzrok na amuletach przybitych do muru, uwiązanych do gałęzi drzew, na piktogramach z tłuczonego szkła misternie ułożonych na ziemi oraz na kredowych znakach na doniczkach z kwiatami i nagle ogarnęło go wszechmocne poczucie bezradności. To wszystko było takie kruche, tak wzruszająco podatne na unicestwienie. A potem spojrzał na domy – na te poczerniałe, skromne szeregowce, ze zwichrowanymi frontami i wychodkami w ogródkach oraz oknami ocienionymi plastikiem. Jakieś pranie suszyło się na pojedynczej lince sześć czy siedem domów od posesji Joego. Dwójka dzieciaków bawiła się w rynsztoku od frontu. Natomiast Joe – słodki, stary, zwariowany Joe ze swoimi marzeniami, podróżami, ze swoim chatto, milionem nasion i piwnicą pełną butelek – szykował się na wojnę, z góry skazany na przegraną, uzbrojony jedynie w swoją magię dnia powszedniego i kilka kwart domowego wina.

– Nie frasuj się, chłopcze – uspokajał go Joe. – Wszystko będzie w porządku, zobaczysz. Mam w zanadrzu kilka specjalnych sztuczek, o czym wkrótce się przekonają te łotry z magistratu.

Jego słowa jednak brzmiały pusto. Wszystko, co mówił, było jedynie czczą chełpliwością, bo tak naprawdę Joe nic nie mógł zrobić. Oczywiście Jay – na użytek przyjaciela – udawał, że wierzy w każde jego słowo. Zbierał więc na kolejowym nasypie specjalne zioła, które po wysuszeniu zaszywał w czerwone woreczki. Powtarzał dziwne słowa i gesty, naśladując w tym Joego. Musieli zabezpieczać granice posesji dwa razy dziennie. Oznaczało to chodzenie wokół określonego terenu – w górę nasypu, wokół działki, obok budki dróżnika w Pog Hill (którą Joe uważał za swoją własność), a potem wzdłuż całej Pog Hill Lane, poprzez murek łączący teren Joego z terenem sąsiadów, przed frontowymi drzwiami i obok ogrodzenia od strony ogrodu – z czerwoną świecą w dłoni, w ogniu której spalało się liście laurowe nasączone aromatycznym olejem i przy okazji wypowiadało z powagą niezrozumiałe frazy, które wedle Joego miały być łaciną. Z tego, co mówił Joe, Jay zrozumiał, że odprawiali specjalny rytuał mający ochraniać dom i przyległe grunty od złych wpływów, zapewniać wszystkiemu ochronę i potwierdzać przynależność tych terenów do Joego. Gdy wakacje zbliżały się ku końcowi, ich celebracje wydłużały się coraz bardziej – z trzyminutowych biegów wokół ogrodu rozrosły się do procesji trwających piętnaście minut, a nawet i dłużej. W innych okolicznościach Jay prawdopodobnie rozkoszowałby się tymi codziennymi ceremoniałami, ale nie teraz, gdy – w odróżnieniu od zeszłego roku, kiedy to Joe traktował wszystko z odpowiednią dawką dowcipu i ironii – starszy pan wykazywał o wiele mniejszą skłonność do żartów. Jay domyślał się, że za tą maską obojętności w Joem wciąż narastał prawdziwy niepokój o przyszłość. Coraz więcej opowiadał o swoich podróżach, wspominał dawne przygody i planował przyszłe wyprawy. Oznajmiał swą niezłomną wolę jak najszybszego porzucenia Pog Hill na rzecz chateau we Francji, po czym jednym tchem przysięgał, że nigdy nie opuści swojego obecnego domu – aż do chwili, gdy wyniosą go stąd nogami do przodu. Gorączkowo pracował w ogrodzie. Jesień tego roku nadeszła szybko, więc natychmiast trzeba było zbierać wiele owoców, po czym bez zwłoki przerabiać je na dżemy, wino, galaretki i marynaty; ziemniaki i pasternak czekały na wykopki i odpowiednie zabezpieczenie na zimę; poza tym magiczne rytuały Joego wymagały teraz co najmniej trzydziestu minut, w czasie których trzeba było wiele gestykulować i rzucać za siebie rozmaite sproszkowane rośliny. A jeszcze przedtem należało przygotować aromatyczne olejki i specjalne mieszanki ziołowe. Teraz Joe nabrał wyglądu człowieka prześladowanego przez demony – jego rysy gwałtownie się wyostrzyły, a w oczach pojawiła się szczególna szklistość, będąca wynikiem bezsenności – bądź też nadmiaru alkoholu. Bo teraz Joe zaczął pić o wiele więcej niż kiedykolwiek przedtem. I nie ograniczał się, jak zeszłego roku, do wina czy piwa z pokrzyw, ale raczył się również swoim spirytusem – ziemniaczaną wódką – z piwnicznego kotła destylacyjnego, a także zeszłorocznymi likierami ze spiżarki pod schodami. Jay zaczął się zastanawiać, czy popijając w tym tempie, Joe w ogóle przetrwa zimę.

– Nic mi nie będzie – odparł Joe, gdy pewnego razu Jay wyraził na głos dręczące go obawy. – Teraz mam po prostu wiele pracy. Ale z nadejściem zimy będę jak nowy. Obiecuję. – Podniósł się, trzymając ręce splecione na krzyżu. Nie zwalniając uścisku, mocno wyprostował je w stawach i przeciągnął się. – Już mi lepiej. – A potem się uśmiechnął i przez chwilę był niemal tym samym starym Joe o oczach przepełnionych śmiechem, zacienionych wytłuszczoną czapką. – Umiałem o siebie zadbać na kilka lat przedtem, zanim zjawiłeś się na tym padole, chłopcze. Potrzeba daleko więcej niż kilku pajaców z magistratu, by mnie położyć na łopatki.

Po czym natychmiast wdał się w długą, absurdalną opowieść z czasów, gdy tak wiele podróżował – o pewnym handlarzu błyskotek usiłującym przeprowadzić transakcję z jednym ze szczepów południowoamerykańskich Indian.

– No i wódz tego plemienia (Wódz Mungawomba – tak było mu na imię) oddał mu to wszystko i powiada (bo ja go uczyłem angielskiego w wolnych chwilach): „Zatrzym se te koraliki, koleś; ale bede rad, jak zreperujesz mój toster”.

Joe i Jay wybuchnęli śmiechem, przez moment zapominając o troskach, a przynajmniej odepchnęli je na bok. Jay bardzo chciał wierzyć, że Pog Hill pozostanie bezpieczne. W niektóre dni, gdy patrzył na tajemniczą plątaninę roślin na działce i w ogródku – niemal naprawdę udawało mu się w to uwierzyć. Joe zdawał się tak pewny siebie, trwały i niezniszczalny. Niemożliwe więc, by kiedykolwiek miało go tu nie być.

17

Lansquenet, marzec 1999

Przez chwilę stał na poboczu szosy przerażony i zdezorientowany. Niemal zrobiło się już ciemno; niebo osiągnęło swoisty odcień świetlistego, głębokiego granatu, pojawiający się tuż przed zapadnięciem nocy, a horyzont ponad domem przecinały bladocytrynowe, zielonkawe i różowe pręgi. Piękno tego obrazu – jego posiadłości, powiedział sobie po raz kolejny w duchu, czując, jak ponownie wzbiera w nim zapierające dech uczucie nierealności – lekko nim wstrząsnęło. Pomimo położenia, w jakim się obecnie znajdował, nie opuszczało go niezwykłe podniecenie, jakby ta przygoda też była wcześniej zaplanowanym zrządzeniem losu.

Nikt – nikt, powtórzył sobie – nie wiedział, gdzie się teraz znajduje.

Gdy podnosił z pobocza brezentową torbę, butelki zagrzechotały jedna o drugą. Znad wilgotnej ziemi uniósł się nagle szczególny aromat – lata, dzikiego szpinaku, a może łupkowego pyłu i stojącej wody. Coś trzepoczącego na gałęzi kwitnącego głogu przyciągnęło jego uwagę i Jay pochwycił to odruchowo, przyciągając bliżej do oczu.

Kawałek czerwonej flaneli.

Butelki w torbie zadźwięczały, a wino się zapieniło. Głosy „Specjałów” uniosły się nagle w przydechach, poświstach i chrzęstach, w zduszonych radosnych spółgłoskach i sekretnie szeptanych samogłoskach. Jay poczuł, jak niespodziewana bryza rozwiewa mu ubranie, szeleści śpiewnym murmurandem, pulsuje w łagodnym powietrzu niczym serce. „Dom jest tam, gdzie serce” – to było jedno z ulubionych powiedzonek Joego. „Dom jest tam, gdzie serce”.

Jay spojrzał ponownie na szosę. W zasadzie nie było jeszcze tak późno. W każdym razie na pewno nie za późno, by w okolicy znaleźć jakiś nocleg i gdzieś się posilić. Dojście do wioski – teraz zredukowanej do kilku błyskających ponad rzeką światełek i do dźwięków muzyki płynącej ponad polami – nie zajęłoby mu nawet pół godziny. Mógłby zostawić tu swoją walizkę, ukryć ją bezpiecznie w przydrożnych zaroślach, a zabrać jedynie brezentową torbę. Bo z jakichś względów – wewnątrz butelki podskakiwały i zaśmiewały się z cicha – czuł niechęć przed pozostawieniem jej poza zasięgiem wzroku. A do tego przyciągał go dom. Idiotyzm, powiedział sobie w duchu. Przecież już się przekonał, że ten dom nie nadaje się w obecnym stanie do zamieszkania. A przynajmniej wygląda na nie nadający się do zamieszkania, poprawił się natychmiast, przypominając sobie Pog Hill Lane, opuszczone ogródki i zabite deskami okna, za którymi mimo wszystko radośnie kwitło życie. Więc może i tutaj, za zawartymi drzwiami…


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: