Propozycja została przyjęta z zadowoleniem, ale dwudziestominutowe spóźnienie zostało oczywiście zarejestrowane przez Jonstone'a. Kolejne ostrzeżenie wylądowało w koszu na śmieci.

Dopiero później wyniuchałem, że pocztę oddaje się proboszczowi mieszkającemu za rogiem. Jedyna korzyść z tego wszystkiego ta, że już wiem, gdzie mogę się wysrać i wykąpać, jeśli nagle poczuję się przyciśnięty do muru. W plenerze.

10

No, a jednak lać zaczęło.

Pieniądze zostały już dawno w większości przechlane, w podeszwach pojawiły się nowe dziury, a stary płaszcz przeciwdeszczowy nie dawał się już w żaden sposób pocerować. Nawet po krótkim deszczu byłem przemoczony do suchej nitki, tak mokry, że można było wyżymać nie tylko skarpetki, ale i własne gacie. Całoetatowi dzwonili i informowali spokojnymi glosami, że są bardzo chorzy. I tak było we wszystkich urzędach całego miasta. Roboty więc było po pachy! Także pomocnicy padali rażeni nagłą niemocą! A ja nie. Chyba tylko dlatego, że byłem zbyt zmęczony, aby jeszcze móc rozsądnie myśleć.

Pewnego razu zostałem oddelegowany do urzędu w Wently. To było wtedy, kiedy nad miastem oberwała się chmura i sikało co najmniej przez pięć dni bez przerwy. System kanalizacyjny nie mógł dać sobie rady z taką ilością wody, fale przelewały się chodnikami i zalewały piwnice i garaże. Wszystko stało w wodzie.

Chcą tam tylko dobrego pracownika – ryczał za mną Stone, kiedy bohatersko wchodziłem już w potok rwącej wody. Drzwi zamknęły się za mną. Byłem już kompletnie mokry. Samochód zapalił. Ale to i tak było mało ważne. Gdyby bowiem nie zapalił, wsadziliby mnie do autobusu i kazali jechać.

W Wently postawiono mnie przed rozdzielczymi skrzyniami do sortowania listów. Wszystkie były już wypchane, kiedy ja z pomocnikiem dopychaliśmy je do końca. Czegoś podobnego nie widziałem jeszcze w życiu. W każdej z tych rozdzielczych skrzyń mieściło się dwanaście dużych pęków przesyłek. Wyglądało to tak, jakby ten jeden urząd obsługiwał więcej niż połowę naszego miasta.

Monstrualna ilość!

Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że trasy w tym obwodzie, to wyłącznie ulice, ostro i stromo pnące się do góry.

Padałem już na pysk, kiedy przyszedł czas wyruszenia w teren. Zapakowaliśmy wszystko w skórzane torby i kiedy strwożeni, ja i mój pomocnik, zbieraliśmy odwagę, żeby wyjść na zewnątrz, usłyszałem głos szefa, kapo tego urzędu:

– Niestety, nie mogę dać panu pomocnika w trasę.

– Ach, nic nie szkodzi – odpowiedziałem.

I właśnie to mi zaszkodziło. Dopiero później dowiedziałem się, że szef urzędu w Wently był najlepszym kumplem Jonstone'a. Trasa zaczynała się za rogiem, po wyjściu z urzędu. Pierwsza z dwunastu ulic miała kształt pętli wznoszących się ku górze. Dzielnica najuboższych w mieście, gęsto zabudowana małymi domkami, liczne podwórza i zakamarki, skrzynki pełne pająków i innego robactwa, wiszące na jednym gwoździu, stare kobiety w oknach, skręcające papierosy lub żujące tabakę, nucące kołysanki kanarkom w klatkach i bacznie mnie obserwujące, tego jedynego kretyna zagubionego w strugach wody.

Kiedy gacie są mokre, zsuwają się, nieustannie zsuwają się z tyłka, taka mokra zrolowana szmata, cudem trzymająca się gdzieś tam między nogawkami spodni a kroczem i nielitościwie uwierająca. Deszcz rozmazywał adresy, papieros zamieniał się po pierwszym sztachu w zmiękczoną masę. I cały czas ten sam monotonny ruch – klapa torby do góry, deszcz do środka, list do skrzynki, krople wody z nosa. I tak bez końca. Po pierwszej pętli byłem już u kresu sił. Buty pełne były błota i zesztywniały pod wpływem wilgoci. Co chwila potykałem się o coś – cudem nie rozkwasiłem sobie nawet nosa.

I ciągle te same zaczepki starych bab:

– A co się stało z tym co tu zawsze przychodził?

– Kochana – BŁAGAM – skąd ja to mam też wiedzieć? Do diabła, ja wiem tyle samo co i pani! Jeśli ja jestem tu dzisiaj, to on musi być gdzieś indziej, nie!

– Nie jest pan zbyt szarmancki, wie pan!

– Szarmancki?

– Tak jest!

Usta wykrzywiły mi się w durnowatym uśmiechu. Wcisnąłem jej przemoczony list i ruszyłem w stronę następnego domu. Może tamci mieszkający trochę wyżej, w domkach z ogródkami, będą dla mnie bardziej mili – pomyślałem sobie.

Któraś z tych starych ciotek chciała być miła i zaproponowała:

– Nie chce pan na chwilę wpaść, napić się herbaty i wysuszyć?

– Najdroższa, czy pani naprawdę nie widzi, że my nie mamy nawet czasu, żeby własne, spadające gacie podciągnąć do góry?

Pańskie gacie do góry, a jak to jest możliwe?

TAK, NAJMILSZA, NASZE SPADAJĄCE GACIE PODCIĄGNĄĆ DO GÓRY – zacząłem się już wydzierać i pomaszerowałem w deszczu dalej.

Pierwszą z tych ulicznych pętli miałem już za sobą. Zabrało mi to godzinę. Pozostawało jeszcze jedenaście takich pokręconych uliczek. Prosty rachunek – jeszcze jedenaście godzin w deszczu!

To niemożliwe – pomyślałem. Musieli więc wepchnąć mi najgorszą trasę. Ulice wznosiły się ku górze, i mimo że torba powinna być coraz lżejsza, coraz dotkliwiej czułem ją na biodrach.

Czas obiadu nadszedł i odszedł. Bez obiadu! Byłem na piątej czy szóstej ulicy. Nawet gdyby nie padało, tej trasy nie dawało się obsłużyć w ciągu jednego tylko dnia. W deszczu przypominała, coraz bardziej i bardziej, piekielną drogę przez mękę, a kiedy przemierzasz takie coś, twój mózg zaczyna odmawiać ci współpracy.

I wreszcie byłem już tak mokry, że czułem, iż strugi deszczu i strugi potu zaleją mnie już na zawsze, i że to będzie koniec. Udało mi się znaleźć schronienie pod zadaszonym wejściem do któregoś z tych ciemnych domów. Przycisnąłem się do muru. Nawet papieros się zapalił. Trzy razy mocno wdech w płuca, i wtedy dobiegł mnie z tyłu głos jeszcze jednej takiej starej ciotki.

– LISTONOSZ! LISTONOSZ!

– Co się stało – pytam.

– LISTY SIĘ MOCZĄ!

Popatrzyłem w dół, rzeczywiście, torba była otwarta, a klapa zwisała obok, dotykając kałuży. Może dwie a może trzy krople wpadły do torby przez dziurę w daszku nad wejściem.

Dalej! Dalej! Tylko debil może dać się wpuścić w taki kanał. Chciałem poszukać jakiejś budki telefonicznej, zadzwonić do tego kapo i powiedzieć mu, żeby sam polatał sobie z tą jebaną torbą! Może ją sobie nawet wsadzić w dupę. Razem z listami i gazetami!

Myśl o porzuceniu pracy nastroiła mnie lepiej. Przez strugi deszczu dojrzałem budynek, stojący u podnóża któregoś z tak tu licznych pagórków i wyglądający z daleka tak, jakby znajdowała się tam budka telefoniczna. Oczywiście, przyspieszyłem kroku. Okazało się wkrótce, że mieściła się tam mała kafejka, a w niej tłum ociekających ludzi.

Zsunąłem z siebie płaszcz przeciwdeszczowy, zrzuciłem czapkę z głowy, postawiłem torbę na podłodze i zamówiłem filiżankę czarnej kawy. Najważniejsze jest to, żeby się trochę osuszyć – pomyślałem. To była najczarniejsza z czarnych kaw jaką kiedykolwiek piłem. Stare fusy, przez które przepuszczano po raz setny, albo i jeszcze więcej, trochę gorącej wody. Ohyda! Ale gorąca ohyda! Wypiłem trzy filiżanki, zabrało mi to godzinę. ALE BYŁEM SUCHY!

Jak wychodziłem z tej nory, stwierdziłem, że cuda istnieją. Przestało lać!

Rzuciłem się więc do pracy, przestałem nagle myśleć o wymówieniu. Zmierzch zastał mnie na ostatniej, dwunastej uliczce tej trasy. Prawie już w nocy stanąłem przed drzwiami urzędu. Drzwi były zamknięte. Jakiś mały i pulchny urzędniczyna pojawił się wreszcie i otworzył drzwi.

– Gdzie pan się podziewał tyle czasu, do cholery! – zaczął krzyczeć.

Poszedłem do siebie, rzuciłem torbę w kąt, pełną listów nie dających się doręczyć, bo adres był niepełny, bo adresat nieobecny, bo fałszywy kod. Zamknąłem pokój, a klucz wrzuciłem do specjalnej skrzyni. W myśl przepisów, każdorazowe pobieranie i zdawanie klucza należało wpisać do książki.

Dzisiaj ten przepis olałem!

Ten mały i pulchny pojawił się nagle. W milczeniu popatrzyłem na niego. Z góry.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: