7

Chinaski – trasa 539.

Najgorsza w całym obwodzie. Stare czynszowe kamienice ze zniszczonymi skrzynkami pocztowymi, na których albo nie było żadnych nazwisk, albo były tak zamalowane lub wydrapane, że nic już na nich nie pozostało. I te wąskie korytarze, oświetlone małymi, matowymi żarówkami. Szeregami stały w nich jakieś nadszarpnięte wiekiem stare ciotki, ciągle pytające o to samo i w ten sam sposób, jakby była to jedna i ta sama osoba, ale w wielu egzemplarzach. „Listonoszu, czy macie coś dla mnie”. Najchętniej wydarłbym się wtedy: „A skąd ja mam wiedzieć, kim pani jest, a kim ta obok, kim ja jestem, a w ogóle po co tak tu od lat sterczycie?”.

Z wywalonym językiem, opływający potem, z poszarpanymi już pewnie mięśniami, pod nieludzkim ciśnieniem czasu i w wiecznym pośpiechu, bez przerwy miałem przed oczami portret zadowolonego Jonstone'a w ciemnoczerwonej koszuli, zawsze wszystkowiedzącego, zacierającego paluchy. A wszystko najprawdopodobniej tylko dlatego, żeby cisnąć w dół koszty działania urzędu, którego był głową i „byczym karkiem”. Wszyscy wiedzieli jednak, że tak naprawdę to chodziło mu o coś zupełnie innego. No, a cóż to był za delikatny i wykwintny mężczyzna!

O, ludzie! Ludzie! Ludzie! I psy!!!

A skoro już jesteśmy przy psach:

Było to dnia, kiedy z nieba walił żar czterdziestu stopni w cieniu! Prawie na kolanach, oślepiany przez nieustanne przypływy słonych fal potu, lepiący się wszędzie, na wpół już, w obłędzie, z ostrym bólem w okolicy miednicy, zatrzymałem się przed niskim domkiem. Skrzynka wisiała na płocie. Wetknąłem kluczyk, skrzynka otworzyła się. Blaszany szmelc jakoś dziś nie stawiał żadnego oporu! I wtedy poczułem, jak coś wpycha się między moje nogi. Odwróciłem się i zobaczyłem wyrośniętego niemieckiego owczarka, nachalnie wciskającego swój czarny nos w mój tyłek, Jednym kłapnięciem swoich nieobliczalnych przecież szczęk mógłby wyrwać mi jaja z korzeniami!!! Postanowiłem, że ci ludzie nie dostaną dziś swojej korespondencji. Więcej że oni już nigdy nie będą jej dostawać! Przynajmniej ode mnie. O rany – jak on wwiercał mi się w dupę! A wąchał, a węszył! Włożyłem więc listy do torby, a potem, powoli i ostrożnie, odważyłem się zrobić pół kroku do przodu. Pies nie odstępował. Więc zrobiłem, tym razem drugą nogą, też pół kroku do przodu. Owczarek niuchał dniej! Powoli, bardzo powoli udało mi się zrobić pełen krok. A potem następny. Zatrzymałem się. Mój wróg pobiegł na ulicę i przekrzywiwszy łeb, zaczął mi się bacznie przyglądać. Przyglądał się i przyglądał! A ja jak stałem, tak stałem dalej. Może nic podobnego jeszcze nie wąchał i nie wiedział, jak się wobec czegoś tak specjalnego zachować. Ciągle jeszcze patrzył, jak jednym susem zacząłem dawać chodu!

8

I to nie była moja ostatnia przygoda z owczarkiem niemieckim. Inna miała miejsce latem, a to zwierzę, olbrzymimi susami nadbiegło z podwórka i zaczęło SKAKAĆ na mnie, celując w podbródek.

– BOŻE! BOŻE! – zacząłem wrzeszczeć. – O PANIE! BOŻE W NIEBIE!

MORDERSTWO! POMOCY! MORDERSTWO!

To bydlę zakręciło się wokół własnego ogona i ponawiało ataki. Udało mi się go silnie uderzyć torbą tak, że wszystkie gazety i listy zaczęły fruwać w powietrzu. A ten nic. I jak gotował się do kolejnego skoku, pojawiły się dwa małolaty, właściciele, i uczepili się jego obroży. W towarzystwie grzmotów dobiegających z jego pyska, udało mi się pozbierać rozrzucone przesyłki. Musiałem je i tak sortować jeszcze raz na werandzie sąsiedniego domu.

– Wy, kurwa, gówniarze, zupełnie wam już z tym psem odbiło, nie? – krzyczałem do nich. – Ten pies to morderca. Albo się go pozbędziecie, albo trzymajcie go przynajmniej na grubym łańcuchu!

Miałem ochotę im dowalić, nie za dużo, ale między nimi szalało to krowiaste bydlę. Na kolanach, przycupnięty na obcej werandzie, dokończyłem sortowanie przesyłek. I jak zwykle, zabrakło mi czasu na obiad i na kawę, a mimo że sam się już popędzałem, wróciłem do urzędu z czterdziestominutowym opóźnieniem. Stone oczywiście spojrzał na zegarek.

– Chinaski, pan wraca z czterdziestominutowym opóźnieniem.

– A panu nigdy się coś takiego nie przytrafiło?

– Udzielam panu ostrzeżenia.

– No, jasne, Stone.

Szybko zaczął walić w maszynę do pisania, w której już tkwił odpowiedni formularz. Pojawił się, jak zwykle, cicho i nieoczekiwanie, w pokoju, w którym sortowałem listy i zmieniałem kody pocztowe na źle zaadresowanych kopertach – i rzucił mi przed nos papier. Ten rodzaj korespondencji już mnie nie interesował, a po odwiedzinach u przedstawiciela Rządu Stanowego wiedziałem i to, że jakiekolwiek protesty są i pozostaną bezcelowe. Nie spojrzawszy nawet wyrzuciłem ten szpargał do kosza.

9

Każda trasa miała swoje ciemne strony i zagadki. I tylko całoetatowi znali je wszystkie. Nie było więc ani jednego dnia bez bzdurnych kłótni z odbiorcami przesyłek, bez obscenicznych gestów, ciągle można było stać się ofiarą zabójstwa, gwałtu czy tych zajebanych już do końca psów, nie licząc innych kretynizmów, których tak dużo w ludzkich łbach.

Oczywiście, że całoetatowi nie zdradzali nikomu tych swoich małych tajemnic. I tylko na tym polegała ich przewaga nad nami no może ważne było jeszcze i to, że po dziesiątkach lat pracy dokładnie znali, na pamięć!, rozmieszczenie wszystkich skrzynek pocztowych we wszystkich rejonach.

Jako nowy pracownik urzędu pocztowego musiałem liczyć się z tym, że czaiły się wokół tej pracy niezliczone niespodzianki na trasie, ale i w samym urzędzie, a tym bardziej na mnie, czyli na tego, który ostro tankował cały wieczór, szedł o drugiej spać, a o wpół do piątej rano, po nocy pełnej cielesnych cudowności i sprośnych piosenek, niestrudzenie lazł do swego miejsca pracy.

Kiedyś tak mi się udało, że starczyło nawet czasu na obiad, co przy zupełnie nowej trasie jest wyczynem co najmniej mistrzowskim. Mój Boże – myślałem – czym sobie zasłużyłem, że po raz pierwszy od dwóch lat w miarę spokojnie mogę zjeść coś ciepłego, i w dodatku w czasie godzin pracy!.

Po obiedzie niewiele już mi zostało, mała kupka listów adresowanych do kościoła. Niestety, brakowało numeru posesji, na kopertach widniało tylko jakieś święte imię i nazwa ulicy, przy której jakoby miał stać ten kościół.

Znalazłem go. I dopiero teraz poczułem kaca i zawroty głowy. Szukanie skrzynki na listy kosztowało mnie dużo wysiłku. Nie znalazłem jej. Znalazłem za to jakieś drzwi wejściowe. Otworzyłem je i wszedłem do środka. Ani jednej skrzynki, ani jednego człowieka, przepicie coraz mocniej dawało mi się we znaki. W dali dostrzegłem parę palących się świec, a także małe pojemniczki na święconą wodę. Nagle, nad głową pojawiła się ambona. Sprawiała wrażenie jakby wytrzeszczała na mnie swoje święte gały, a głębiej stały statuy, jasnoczerwone, bladoniebieskie i wytarto – żółtawe, skąpane wszystkie w świetle cuchnącego i gorącego przedpołudnia.

No, i czy ty się w to wczuwasz, Boże?

I szybko wyszedłem na zewnątrz. Obszedłem kościół dokoła, ściskając list w dłoni. Po prawej stronie, schodząc schodami w dół, dostrzegłem przymknięte drzwi.

I jak myślicie, co ja zobaczyłem za tymi drzwiami?

Rzędy kiblów! I natryski. Zmrok. Światła były pogaszone. Jak miałem w takim zmroku dostrzec te jebane skrzynki? Po chwili walki z ciemnością zobaczyłem kontakt! Przekręciłem go – cały kościół i wszystko wokół niego rozświetliło się rzęsiście. Idąc dalej wlazłem do jakiegoś pomieszczenia, w którym stał stół, a na nim porozkładane różnokolorowe kapłańskie szaty. Przy nodze stała butelka wina.

Do kurwy nędzy – pomyślałem sobie – dlaczego muszę zawsze wdepnąć w taki grząski teren?

Przechyliłem butelkę, i to chyba nieraz, rzuciłem listy na te kolorowe szmatki i wróciłem do tych znajomych mi już kiblów i natrysków. Zgasiłem światło i w ciemności ulokowałem się na jednym ze sraczy. Czerwone wino przyspiesza przemianę materii – to nie było odkrywcze, ale za to zgodne z chwilowymi potrzebami mojej ciasnej powłoki. Zapaliłem papierosa i pomyślałem sobie o przyjemności i rozkoszy stania pod prysznicem. I dopiero wtedy odkryłem napis na podłodze, pod moimi stopami: LISTONOSZU! – TARGNIJ SIĘ NA KREW PAŃSKĄ I ZMYJ SZYBKO TEN GRZECH KĄPIĄC SIĘ NAGO W RZYMSKOKATOLICKIM KOŚCIELE.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: