Rozdział 6
Bourne'a piekły oczy od przeglądania komputerowych wydruków rozłożonych przed nim na stoliku. Siedząc na krawędzi kanapy, analizował je już od czterech godzin, zapomniawszy o czasie, a nawet o tym, że lada chwila powinien skontaktować się z nim jego nadzór. Interesowało go jedynie odnalezienie wśród zameldowanych w hotelu Mayflower gości tego, który mógł zaprowadzić go do Szakala.
Pierwsza grupa, którą chwilowo odłożył na bok, składała się z cudzoziemców – Brytyjczyków, Włochów, Szwedów, Niemców, Japończyków, a także Chińczyków z Tajwanu. Każdy z nich został dokładnie zbadany, a szczególny nacisk położono na autentyczność dokumentów i spraw, które przywiodły ich do USA. Departament Stanu i Centralna Agencja Wywiadowcza solidnie przyłożyły się do zadania; dane każdej z tych osób zostały potwierdzone w co najmniej pięciu niezależnych źródłach. Wszystkie od lat utrzymywały kontakty z firmami lub prywatnymi osobami w Waszyngtonie i najbliższej okolicy, żadna nigdy nie wzbudziła z takich czy innych przyczyn podejrzliwości organów prawa. Jeżeli znajdował się wśród nich człowiek Carlosa, a tego nie sposób było przecież wykluczyć, do jego zidentyfikowania trzeba by znacznie dokładniejszych informacji niż te, którymi w tej chwili dysponował Jason. Możliwe, że będzie musiał jeszcze wrócić do tej grupy, ale na razie chciał wszystko przeczytać. Miał tak mało czasu!
Spośród pozostałych około pięciuset gości, obywateli Stanów Zjednoczonych, dwustu dwunastu miało swoje fiszki w kartotekach wywiadu, w większości dlatego, że prowadzili interesy z rządem. Siedemdziesięciu ośmiu z nich uznano za absolutnie czystych, kilkudziesięciu innych zaś podejrzewano o niszczenie lub fałszowanie dokumentów finansowych i nielegalny transfer zysków na osobiste konta w Szwajcarii lub na Kajmanach. Byli to bogaci i niezbyt inteligentni złodzieje, a takich posłańców Carlos strzegłby się jak ognia.
Pozostało czterdzieści siedem możliwości. Kobiety i mężczyźni – w jedenastu przypadkach małżeństwa – o szerokich kontaktach w Europie, głównie w kręgach przemysłowych. Wszyscy byli podejrzani o sprzedaż zastrzeżonych technologii krajom bloku wschodniego, a tym samym Moskwie, i pozostawali pod ścisłą obserwacją wywiadu. Spośród tych czterdziestu siedmiu osób dwanaście przebywało ostatnio w ZSRR; Bourne natychmiast je wszystkie skreślił. Komitet Gosudarstwiennoj Biezopasnosti, znany powszechnie jako KGB, miałby z Szakala tyle samo pożytku co papież. Iljicz Ramirez Sanchez, używający pseudonimu Carlos, przeszedł szkolenie w amerykańskiej części miasteczka Nowogród, gdzie przy ulicach stały amerykańskie stacje benzynowe i sklepy, wszyscy posługiwali się amerykańskim angielskim – używanie rosyjskiego było surowo zakazane – a tylko ci, którzy zdali celująco końcowy egzamin, mogli kształcić się dalej w szpiegowskim rzemiośle. Szakal zdał egzamin, ale właśnie wtedy Komitet przekonał się, że młody wenezuelski rewolucjonista najchętniej rozwiązuje wszystkie problemy za pomocą brutalnej przemocy. Sanchez został usunięty z ośrodka szkoleniowego, a tym samym narodził się Szakal. Tak, o tej dwunastce można od razu zapomnieć. Carlos nawet by się do nich nie zbliżył, wiedział bowiem doskonale, że wszyscy pracownicy radzieckiego wywiadu mają bez względny rozkaz zlikwidować go przy pierwszej nadarzającej się sposobności. Tajemnice Nowogrodu musiały być strzeżone za wszelką cenę.
Tym samym krąg podejrzanych zawęził się do trzydziestu pięciu ludzi: dziewięciu małżeństw, czterech kobiet i trzynastu mężczyzn. Wydruki zawierały fakty i domysły dotyczące każdej z tych osób – domysłów było znacznie więcej niż faktów, a większość z nich opierała się na negatywnych opiniach nieprzyjaciół lub konkurentów. Mimo to wszystkie należało dokładnie przestudiować, gdyż mogło wśród nich znajdować się słowo lub zdanie, które wskaże bezpośrednią drogę do Carlosa.
Zadzwonił telefon, przerywając koncentrację Jasona. Zamrugał raptownie powiekami, jakby usiłując zlokalizować źródło natrętnego dźwięku, po czym zerwał się z kanapy i podbiegł do stojącego na biurku aparatu. Pod- niósł słuchawkę, zanim ucichł trzeci dzwonek.
– Tak?
– Mówi Aleks. Dzwonię z ulicy.
– Wejdziesz na górę?
– Na pewno nie przez główny hol. lak się przypadkiem składa, że znam zatrudnionego właśnie dziś po południu portiera, który pilnuje wejścia dla personelu.
– Zabezpieczasz się ze wszystkich stron, co?
– Na pewno nie z tak wielu, jak bym chciał – odparł Conklin. – To nie jest zwyczajna rozgrywka. Zobaczymy się za kilka minut. Zapukam raz.
Bourne odłożył słuchawkę i wrócił na kanapę do wydruków. Odłożył na bok trzy, które zwróciły jego uwagę, bynajmniej nie dlatego, że kojarzyły mu się w jakiś sposób z Szakalem. Chodziło o to, że pochodzące z komputera informacje zawierały dane wskazujące na fakt, iż te trzy osoby mogły mieć ze sobą coś wspólnego. Według stempli widniejących w paszportach tych troje Amerykanów, dwie kobiety i mężczyzna, wylądowało osiem miesięcy temu w sześciodniowych odstępach na międzynarodowym lotnisku w Filadelfii; kobiety przyleciały z Marakeszu i z Lizbony, mężczyzna z Berlina Zachodniego. Pierwsza kobieta była dekoratorką wnętrz wracającą z zawodowego rekonesansu w starym marokańskim mieście, druga pracowała w dziale zagranicznym Chase Bank, natomiast mężczyzna był inżynierem lotnictwa u McDonnella- Douglasa, zatrudnionym chwilowo przez Siły Powietrzne USA. Dlaczego troje ludzi o tak różnych zawodach trafiło do tego samego miasta w identycznych, niemal tygodniowych odstępach czasu? Przypadek? Całkiem możliwe, ale biorąc pod uwagę liczbę międzynarodowych portów lotniczych w Stanach, w tym także te największe, w Nowym Jorku, Chicago, Los Angeles i Miami, przypadkowy wybór Filadelfii wydawał się mało prawdopodobny. Jeszcze bardziej niezwykły był fakt, że w osiem miesięcy później ci ludzie zamieszkali jednocześnie w tym samym hotelu w Waszyngtonie. Jason był bardzo ciekaw, co usłyszy od Aleksa Conklina, kiedy mu o tym powie.
– Zbieram już dokładne informacje o całej trójce – oświadczył Aleks, zagłębiwszy się w stojącym naprzeciwko kanapy fotelu.
– Wiedziałeś?
– To nie było trudne do ustalenia, przede wszystkim dlatego, że wszystko robił komputer.
– Mogłeś mnie o tym powiadomić! Ślęczę nad tymi szpargałami od ósmej!
– Ja wpadłem na to dopiero o dziewiątej, a nie chciałem dzwonić do ciebie z Wirginii.
– Przechodzimy do innej opowieści, prawda? – zapytał Bourne, siadając na kanapie i nachylając się wyczekująco w stronę swego rozmówcy.
– Tak, i to do bardzo groźnej.
– "Meduza"?
– Jest gorzej, niż myślałem, choć nie przypuszczałem, że to w ogóle możliwe.
– To niewiele znaczy.
– Tak sądzisz? – zapytał uprzejmie emerytowany oficer wywiadu. – W takim razie, od czego mam zacząć? Od dostaw dla Pentagonu? Od Federalnej Komisji Handlu? Od naszego ambasadora w Londynie? A może raczej od głównodowodzącego NATO?
– Boże!
– Jeszcze nie skończyłem. Do kompletu możesz dodać Przewodniczącego Kolegium Szefów Sztabów.
– Chryste, co to ma być? Jakiś żart?
– Przecież to takie proste, panie profesorze. Głęboko zamaskowany spisek, nadal funkcjonujący po tylu latach. Wszyscy na wysokich stanowiskach, utrzymujący ze sobą ścisłe kontakty. Po co?
– W jakim celu? Dlaczego?
– Właśnie o to pytam.
– Musi być jakiś powód!
– Poszukajmy raczej motywu. Chyba już go wymieniłem: chodzi po prostu o ukrywanie dawnych grzeszków. Czy nie tego właśnie szukamy? Gromada kombatantów "Meduzy", którzy oszaleliby z przerażenia na samą myśl o tym, że ktoś mógłby ujawnić ich przeszłość…
– A więc o to chodzi!
– Nie, wcale nie o to, choć święty Aleks nie potrafi na razie ubrać w słowa swoich przeczuć. Ich reakcja była zbyt bezpośrednia, zbyt gwałtowna, za bardzo związana z teraźniejszością, a za mało z przeszłością.
– Nie nadążam za tobą.
– Ja sam za sobą nie nadążam. To nie wygląda tak, jak się spodziewaliśmy, a ja mam już dosyć popełniania błędów… Ale tym razem nie ma mowy o błędzie. Dziś rano powiedziałeś, że być może mamy do czynienia z szeroko zakrojonym spiskiem, a ja uznałem, że przesadzasz. Wydawało mi się, że chodzi co najwyżej o kilku ludzi, którzy nie mają ochoty na publiczne roztrząsanie ich uczynków sprzed dwudziestu lat lub pragną uniknąć skompromitowania obecnego rządu. Myślałem, że będziemy mogli ich wykorzystać, zmuszając ich pod presją strachu, żeby robili to, na czym nam zależy. Okazało się jednak, że byłem w błędzie. To coś jest osadzone w dzisiejszych realiach, ale na razie nie wiem, co to może być. Zareagowali nie strachem, tylko prawdziwą paniką i przerażeniem… Wpadliśmy po ciemku na coś, panie Bourne, co może się okazać większe od nas obu razem wziętych.
– Dla mnie najważniejszy jest Szakal. Reszta może iść do diabła.
– Jestem całym sercem po twojej stronie, ale chciałem, żebyś wiedział, co myślę. Z wyjątkiem krótkiego, nieprzyjemnego epizodu nigdy niczego przed sobą nie ukrywaliśmy, Davidzie.
– Ostatnio wolę imię Jason. Conklin skinął głową.
– Wiem o tym. Nienawidzę tego, ale rozumiem. – Naprawdę?
– Tak – odparł cicho Aleks, ponownie kiwając głową. – Zrobiłbym wszystko, żeby tego uniknąć, ale nie potrafię.
– W takim razie posłuchaj, co ci powiem. Puść w ruch ten swój chytry umysł – to określenie Kaktusa, nie moje – i obmyśl taki scenariusz, który postawiłby tych sukinsynów pod ścianą, spod której mogliby uciec tylko pod warunkiem, że wykonywaliby dokładnie twoje polecenia, a te nakazywałyby im siedzieć cicho, czekać na telefon od ciebie i robić tylko to, co im każesz.
Conklin spojrzał na swego przyjaciela z poczuciem winy i troską w oczach.
– Napisanie takiego scenariusza może przerastać moje możliwości. – powiedział. – Boję się popełnić kolejny błąd. Na razie za mało wiem.
Bourne splótł palce, zacisnął szczęki i ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się przez chwilę w rozłożone na stoliku wydruki. Nagle uspokoił się, usiadł wygodniej na kanapie i powiedział równie cicho jak przed chwilą Conklin: – W porządku, dowiesz się więcej. Już wkrótce.