Rozdział 8
Rutynowy wywiad przeprowadzony w Federalnej Komisji Handlu potwierdził, iż przewodniczący, Albert Armbruster, rzeczywiście cierpi na wrzód żołądka i nadciśnienie i zgodnie z zaleceniem lekarza zawsze, gdy da mu się we znaki któraś z tych dolegliwości, opuszcza biuro i udaje się do domu. Właśnie z tego powodu Aleks Conklin zadzwonił do niego zaraz po lunchu – godzinę, o której przewodniczący Komisji jadał ten posiłek, dało się ustalić bez większych kłopotów – i poinformował o kryzysie związanym z Królową Wężów. Podobnie jak za pierwszym razem, kiedy wyciągnął Armbrustera spod prysznicu, tak i dziś powiedział przerażonemu dygnitarzowi, że ktoś się z nim skontaktuje albo w biurze, albo w domu, przedstawiając się po prostu jako Kobra. ("Używaj najbardziej banalnych, ale wywołujących mocne skojarzenia słów, jakie przychodzą ci na myśl" – tak mówiła ewangelia według świętego Conklina). Tymczasem, rzecz jasna, Armbrusterowi nie wolno przed nikim puścić pary z gęby. Takie są rozkazy Szóstej Floty. O, Boże!
Albert Armbruster natychmiast wezwał swój rydwan i ogarnięty niepokojem kazał się odwieźć do domu. Nie był to jednak koniec przewidzianych na ten dzień atrakcji, czekał bowiem na niego Jason Bourne.
– Dzień dobry, panie Armbruster – odezwał się przyjaźnie nieznajomy, kiedy przewodniczący wygramolił się z tylnego siedzenia limuzyny.
– Słucham? – zapytał niepewnie Armbruster.
– Powiedziałem tylko "dzień dobry". Nazywam się Simon. Spotkaliśmy się kilka lat temu w Białym Domu na przyjęciu dla Kolegium Szefów Sztabu…
– Mnie tam na pewno nie było – przerwał mu gwałtownie przewodniczący.
– Doprawdy? – Nieznajomy uniósł z niedowierzaniem brwi, choć jego głos nie stracił nic z uprzejmości.
Kierowca zatrzasnął drzwiczki i zwrócił się z szacunkiem do swego chlebodawcy:
– Panie przewodniczący, czy będzie pan jeszcze…
– Nie, nie! – Armbruster pokręcił szybko głową. – Jesteś wolny Dzisiaj już nigdzie nie jadę.
– Jutro rano o tej samej porze co zwykle, sir?
– Tak, chyba że otrzymasz inne polecenia. Niezbyt dobrze się czuję, więc lepiej przedtem upewnij się w biurze.
– Dobrze, proszę pana. – Kierowca dotknął palcami daszka czapki i zajął miejsce w samochodzie.
– Przykro mi to słyszeć – odezwał się nieznajomy, kiedy limuzyna odjechała z cichym szmerem silnika.
– Co?… A, to pan. Nigdy nie byłem w Białym Domu na takim przyjęciu!
– Więc zapewne było to przy innej okazji…
– Tak, na pewno. Miło mi pana znowu widzieć – burknął niecierpliwie Armbruster i ruszył w kierunku schodów prowadzących do jego domu.
– Ale z drugiej strony jestem niemal pewien, że przedstawił nas sobie admirał Burton…
Dygnitarz zatrzymał się jak wryty i odwrócił się raptownie w stronę nieznajomego.
– Co pan powiedział?
– Nie będę tracił więcej czasu – odparł Jason Bourne tonem, w którym nie sposób było doszukać się śladów niedawnej uprzejmości. – Jestem Kobra.
– O, Boże… Ja naprawdę źle się czuję… – wyszeptał ochryple Armbruster, obrzucając jednocześnie szybkim spojrzeniem drzwi i okna swego domu.
– Poczuje się pan znacznie gorzej, jeśli zaraz nie porozmawiamy – powiedział Jason, kierując wzrok w tę samą stronę. – Tam, w pańskim domu?
– Nie! – wyskrzeczał rozpaczliwie dygnitarz. – Ona miele ozorem bez chwili przerwy i chce wiedzieć wszystko o wszystkich, a potem rozgaduje to po całym mieście; w dodatku wszystko wyolbrzymia!
– Przypuszczam, że mówi pan o swojej żonie?
– One wszystkie są takie! Nigdy nie wiedzą, kiedy należy trzymać język za zębami.
– Może po prostu nikt z nimi nigdy nie rozmawia?
– Co takiego?
– Nieważne. Mój samochód stoi przy następnej przecznicy. Wytrzyma pan krótką przejażdżkę?
– Lepiej, żebym wytrzymał. Zatrzymamy się przy aptece na końcu ulicy. Wiedzą, co biorę… Kim pan jest, do diabła?
– Już panu powiedziałem – odparł Bourne. – Nazywam się Kobra. To taki wąż.
– Boże…! – wyszeptał po raz kolejny Albert Armbruster.
Aptekarz błyskawicznie dostarczył potrzebne leki, po czym Jason podjechał do pobliskiego baru, który wybrał na tę okazję godzinę wcześniej. Wnętrze było ciemne, wypełnione głębokimi cieniami, ścianki przepierzeń wysokie, chroniące gości przed ciekawskimi spojrzeniami. Atmosfera tajemniczości była wręcz niezbędna, gdyż tylko wtedy pytania, zadawane ze wzrokiem utkwionym nieruchomo w oczach Armbrustera, mogły odnieść pożądany skutek. Delta ponownie przystąpił do działania. David Webb nie miał już nic do powiedzenia.
Przyniesiono im drinki.
– Przede wszystkim musimy ustalić rozmiary zniszczeń, jakie mogą powstać, gdyby kogoś z nas poddano chemointerrogacji – powiedział cicho Jason.
– Co to znaczy, do diabła? – Armbruster wlał w siebie jednym ruchem znaczną część zawartości szklanki i złapał się z grymasem bólu za brzuch.
– Narkotyki i środki zmuszające do mówienia prawdy.
– Co?
– Wszedł pan w nie swoją grę – ciągnął dalej Jason, pamiętając o pouczeniach Conklina. – Musimy myśleć przede wszystkim o obronie, bo w tej rozgrywce nikt nie zwraca uwagi na konstytucyjne prawa.
– Więc kim pan właściwie jest? – Przewodniczący Federalnej Komisji Handlu beknął, po czym drżącą dłonią podniósł szklankę do ust. – Jednoosobową grupą uderzeniową? John Doe wie więcej, niż powinien, więc dostaje kulę w łeb w bocznej uliczce?
– Niech pan nie będzie śmieszny. Takie metody nie przyniosłyby żadne go rezultatu. Wręcz przeciwnie, podsunęlibyśmy wtedy trop tym, którzy chcą nas znaleźć.
– W takim razie o co panu chodzi?
– O ocalenie nam skóry, a co za tym idzie, także naszej reputacji i sposobu życia.
– Jak chce pan to osiągnąć?
– Zajmijmy się konkretnie naszym przypadkiem, zgoda? Jak sam pan przyznał, jest pan chorym człowiekiem. Kierując się zaleceniami lekarza, mógłby pan zrezygnować z urzędu, a wtedy my byśmy się panem zajęli… "Meduza" by się panem zajęła. – Wyobraźnia Jasona pracowała na najwyższych obrotach, zapuszczając badawcze macki na przemian w świat rzeczywistości i fantazji, poszukując słów pochodzących z ewangelii według świętego Aleksa. – Cieszy się pan opinią zamożnego człowieka, więc moglibyśmy na pańskie nazwisko zakupić luksusową willę lub jakąś małą karaibską wysepkę, gdzie byłby pan całkowicie bezpieczny. Kontaktować z panem mogliby się wyłącznie ci, którym by pan na to zezwolił, co oznaczałoby całkowite zabezpieczenie przed kłopotliwymi pytaniami i wścibstwem niepowołanych osób. Zapewniam pana, że takie rozwiązanie jest całkowicie możliwe.
– Ale niezbyt atrakcyjne – odparł Armbruster. – Miałbym być ciągle sam na sam z tą czarownicą? Zabiłbym ją!
– Wcale nie – powiedział Kobra. – Zapewniono by panu ciągłe urozmaicenia. Kiedy tylko by pan zechciał, pojawialiby się goście, których pragnąłby pan widzieć, a także wybrane według pańskiego gustu kobiety. Życie toczyłoby się niemal tak samo jak do tej pory – trochę kłopotów, trochę przyjemnych niespodzianek. Najważniejsze jest to, że byłby pan bezustannie chroniony, niedostępny dla nikogo niepowołanego, a dzięki temu także i my moglibyśmy czuć się bezpieczni… Jednak, jak już wspomniałem, takie rozwiązanie jest w tej chwili czysto hipotetyczne. Jeśli mam być szczery, w moim przypadku nie ma innego wyboru, gdyż wiem właściwie wszystko o wszystkim. Wyjeżdżam za kilka dni. Do tego czasu muszę ustalić, kto uczyni to także, a kto zostanie na miejscu… Jak wiele pan wie, panie Armbruster?
– Jak sam pan rozumie, nie mam nic wspólnego z bieżącymi operacja mi. Zajmuję się raczej strategią niż taktyką. Tak jak pozostali raz w miesiącu otrzymuję zaszyfrowany teleks z Zurychu zawierający listę depozytów i firm, nad którymi przejmujemy kontrolę, i to właściwie wszystko.
– Na razie nie zasłużył pan sobie jeszcze na willę.
– Niech mnie szlag trafi, jeśli chcę ją mieć, a nawet gdybym chciał, to sam bym ją sobie kupił! Na koncie w Zurychu mam prawie sto milionów dolarów.
Bourne z trudem zdołał ukryć zaskoczenie.
– Na pana miejscu zbytnio bym się tym nie chwalił.
– A komu mam o tym powiedzieć? Tej jędzy?
– Ilu spośród nas zna pan osobiście?
– Właściwie nikogo, ale przecież oni też mnie nie znają… Do licha, oni nikogo nie znają. Właśnie, skoro już jesteśmy przy tym temacie: weźmy pana na przykład. Nigdy o panu nie słyszałem. Domyślam się, że pracuje pan dla kierownictwa, a zresztą powiedziano mi, że mam się pana spodziewać, ale pana nie znam.
– Zostałem zaangażowany na specjalnych warunkach. Jestem specjalistą od kamuflażu.
– Tak właśnie pomyślałem, że…
– Co z Szóstą Flotą? – przerwał mu Bourne, zmieniając temat rozmowy.
– Widuję się z nim od czasu do czasu, ale wątpię, czy wymieniliśmy w sumie więcej niż dziesięć słów. On jest wojskowym, a ja cywilem do szpiku kości.
– Kiedyś pan nim nie był. Wtedy, kiedy wszystko się zaczęło.
– Oczywiście, że byłem! Jeszcze nigdy sam mundur nie uczynił nikogo żołnierzem.
– A co z naszymi generałami w Brukseli i Pentagonie?
– Zależało im na karierze, więc zostali w armii. Ja wystąpiłem.
– Musimy spodziewać się przecieków i plotek – powiedział Bourne jakby do siebie, rozglądając się od niechcenia po wnętrzu lokalu – ale nie możemy dopuścić do tego, żeby wyszły na jaw nasze powiązania z armią.
– Chodzi panu o coś w rodzaju junty?
– Nigdy! – odparł Bourne, wpatrując się ostro w Armbrustera. – Takie pogłoski nie przechodzą bez echa, a wtedy…
– Może pan sobie nie zawracać tym głowy! – wyszeptał gniewnie przewodniczący Federalnej Komisji Handlu. – Szósta Flota, jak go pan nazywa, wydaje rozkazy tylko tutaj i nigdzie indziej. To facet z jajami, ma znajomości tam, gdzie ich potrzebujemy, ale wykorzystujemy go wyłącznie w Waszyngtonie.
– Pan o tym wie i ja wiem – odparł Jason, po raz kolejny kryjąc zaskoczenie – ale ktoś, kto od piętnastu lat przebywał pod kuratelą rządu, zaczął wszystko składać do kupy. Trop, którym ruszył, prowadzi prosto do Sajgonu.