– Widzisz? – powiedziała z satysfakcją Alicja, bardzo zainteresowana sceną. – Nie mówiłam?
– No dobrze, pociechą jest mi myśl, że mam ten charakter lepszy. Przynajmniej w pojęciu kotów. Zobaczymy, co powie drugi.
– Przy okazji schowaj resztę tego Napoleona, bo nie będziemy już chyba więcej piły…?
Zabrałam butelkę ze stołu jadalnego, postawiłam na stole salonowym i zbliżyłam się do kota na fotelu. Wstrzymałam pieszczotliwe gesty, bo dopiero teraz zauważyłam, że rusztowanie na meblu składało się co najmniej z dwóch pudeł, a nie z jednego, i nabrałam obaw, że poleci, jeśli kot zareaguje gwałtownie. Równocześnie Alicja dostrzegła swojego kudłatego konika i postanowiła od razu ulokować go na właściwym miejscu, zostawiając w spokoju filiżanki. Podeszła do regału, przeciskając się doń wprawnym ruchem i na trzeciego kota nie zwracając żadnej uwagi, i zaczęła przesuwać figurki, żeby zyskać trochę luzu na jeszcze jedną.
Kot na górnej półce ruszył się, podniósł i wygiął grzbiet w wysoki łuk. Sam wyglądał przez chwilę jak dodatkowa rzeźba. Przeciągnąć się nie miał gdzie, wobec tego zdecydował się zejść, wykorzystując w tym celu postać ludzką, przemknął po ramieniu Alicji, bezbłędnie trafił między kwiatki, nie tknął niczego i już był na podłodze. Patrzyłam na to w podziwie, bo takie zachowanie kotów nawet tylko pół, a nie całkiem dzikich, można osiągnąć dopiero po latach starań.
Kot przede mną i kot z kominka ruszyły się również, wszystkie razem zakończyły sjestę, zlazły z podwyższeń i bez pośpiechu opuściły dom.
– Chyba u mnie panuje bardziej nerwowa atmosfera – powiedziałam smętnie. – Albo osobowość społeczeństwa objawia się w zwierzętach. Albo te twoje są starsze i lepiej znają świat, wiedzą wszystko i w nosie mają nieufność.
– Na pewno wiedzą wszystko – odparła Alicja i wydostała się z ciasnoty. – No dobrze, dopiero teraz widzę, że słusznie uważałam cię za jednostkę w gruncie rzeczy przyzwoitą i mogę cię w pełni zaaprobować. Te koty to sprawdzian.
– Oślica ze spóźnionym zapłonem. Szkoda, że ich nie miałaś przy Kacprze, przy Marianku, przy tym od papierosów, mam na myśli pasożyta, przy psychopacie, przy Mai, przy Edycie, przy Stefanie, przy cholera wie kim tam jeszcze…
– Że też ich tak pamiętasz?
– Bo potem na mnie było. Nawet pudełko Krystyny mi przyłożyłaś. I kakao Małgosi. To z szafki, skamieniałe.
– Skoro ty też pijasz rozmaite świństwa…? A propos pijasz, napiłabym się jeszcze trochę kawy…
Wszystkie kawy Alicji, wypijane w ciągu dnia, nie zapełniłyby dwóch szklanek, a możliwe, że z trudem osiągnęłyby półtorej. Używała do ulubionego napoju filiżaneczek o pojemności trzech łyżek od zupy, a i to przyrządzała sobie ledwo połowę naczynia, na ogól zaś nawet mniej. Motylkowi ta ilość nie mogłaby zaszkodzić!
Poszłyśmy wreszcie spać, Alicja zabrała do swojego pokoju czasopismo z klejnotami i porostem islandzkim. Napoczęta butelka Napoleona została na stole salonowym.
Kiedy wróciłam z miasta po dokonaniu zakupów spożywczych, na tarasiku siedziała Marzena, zaprzyjaźniona z Alicją od dziesięciu lat. Młodsza była od nas, mniej więcej w połowie drogi do następnego pokolenia, i przynajmniej jej duńskie małżeństwo w pełni aprobowałam, ponieważ wybrała sobie osobnika wielkiej urody i sympatycznego charakteru. Obydwoje zajmowali się muzyką i znienacka przyszła mi do głowy odkrywcza myśl.
– Co za szczęście, że grasz na harfie – powiedziałam do niej na przywitanie. – Gdybyś grała, nie daj Boże, na gitarze, latałabyś wszędzie z instrumentem, harfa stwarza niejakie trudności. A Werner na pianinie, też tego ze sobą nie nosi.
Marzena zachichotała.
– Ale i tak gitara i pianino, to nie perkusja – zwróciła mi uwagę. – Gdybym tak grała na bębnie…?
– O Jezu. Wyjeżdżam.
W drzwiach pojawiła się Alicja z butelką w ręku.
– Czy ty wstawałaś w nocy i piłaś brandy? – spytała, spoglądając podejrzliwie to na mnie, to na butelkę.
– Zwariowałaś? – zdumiałam się.
– Ktoś wypił drugie tyle tego Napoleona, przecież nie koty. Samo nie wyszło, a doskonale pamiętam, ile zostało.
Nie zgłosiłam żadnych wątpliwości, Alicja miała straszliwe oko do szczegółów, dostrzegała najdrobniejszą zmianę, wprowadzoną bez jej zezwolenia. Jeśli twierdziła, że płynu w butelce ubyło, musiało go ubyć rzeczywiście. Ponadto sama ujrzałam pozostałą ilość i na logikę uznałam, że, gdybyśmy we trzy z Anitą wytrąbiły przeszło połowę rzetelnej flachy, wszystkie byłybyśmy kompletnie pijane.
– A ty nie…?
– Miałabym kaca. A nie mam.
– To ja też miałabym kaca. Nikogo nie było, jak mnie nie było?
– Nikogo. Marzena przyszła dopiero przed chwilą.
– Nie piłam tego, słowo daję! – zaprzysięgła się Marzena. – Nawet nie wiem, gdzie stało.
– Na stole. Jeśli nie wy, to kto?
Zainteresowałam się. Tego jeszcze nie było, żeby u Alicji nocą znikał wysokoprocentowy alkohol, szczególnie w obliczu całkowitego braku gości. Posądzenie mnie o wypicie piwa miałoby jeszcze jakiś sens, Napoleona – żadnego.
– Ktoś się zakradł w nocy – wysunęłam niepewne przypuszczenie. – Drzwi pozamykałaś?
Alicja postawiła butelkę na ogrodowym stole i przyglądała się jej w zadumie.
– Niektóre tak, ale nie dam głowy czy wszystkie. Nie zaglądałam do atelier.
– To ja spojrzę.
Zeszłam do ogrodu, obleciałam potężny klomb i popatrzyłam na wejście do atelier. Wielkie, przesuwne drzwi wydawały się zamknięte, ale podeszłam bliżej i przyjrzałam się dokładniej. Przy futrynie widniała szpara szerokości pół centymetra, były zatem tylko przymknięte, a nie zamknięte, i przejście przez nie w dowolną stronę nie napotykało najmniejszych trudności.
Z wielkim zadowoleniem powiadomiłam o tym Alicję.
– Cieszę się bardzo, że miałaś dom otwarty, bo inaczej sama siebie zaczęłabym podejrzewać. Albo ciebie, kaca nie masz, więc wylałaś, żeby zwalić na mnie, z tym że nie wiem po co i dlaczego.
– A na jak długo przyjechałaś? – spytała bystro zaciekawiona sprawą Marzena.
– Skojarzenia masz prawidłowe – pochwaliłam ją. – Ale tylko na tydzień. A ona sama mnie wczoraj zachęcała, żebym została dłużej.
– To nie, zwalanie odpada.
Alicja też miała skojarzenia.
– A propos, rano dzwonił Paweł, jutro wieczorem przyjeżdża, na parę dni. Trzeba opróżnić łóżko w ostatnim pokoju.
Ucieszyłam się, bo bardzo lubiłam Pawła, a w Warszawie widywałam go rzadko. Nie grywaliśmy już w przeczekiwaną ruletkę, najwyżej od czasu do czasu w normalnego brydża, do którego skład graczy musiałam kompletować z największą starannością, żeby mi się nie spotkało przy stole dwoje albo nawet troje zakamieniałych wrogów. Trochę to było skomplikowane i dla osiągnięcia celu używałam dwóch osób, doskonale neutralnych, Pawła i mojej przyjaciółki Ani.
– Sam przyjeżdża czy ze swoją Ewą?
– Mówił, że sam.
– Szkoda. Gdyby jeszcze przyjechała Ania, moglibyśmy zagrać w brydża.
– Która Ania?
– Moja, warszawska. Znasz ją, była już u ciebie. Sympatyczna i nieszkodliwa.
– A…! – przypomniała sobie Alicja. – Pamiętam ją, taka łagodna blondynka, sędzia, tak…? Owszem, bardzo miła, może przyjechać. Najlepiej razem z Pawłem.
– Ja też gram w brydża – powiedziała Marzena. – Mogłabym dołączyć?
– Nie ma przeszkód…
– Co nie zmienia faktu, że dzisiejszej nocy ktoś tu wlazł i wychlał pół butelki Napoleona – wróciła do tematu Alicja. – Wcale mi się to nie podoba i chciałabym wiedzieć, kto to był.
– Wrócił do ciebie psychopata – podsunęła Marzena ostrzegawczo.
– On pijał tylko piwo…
– Blekot – mruknęłam równocześnie. – Nie rwał się przypadkiem do szlachetnych trunków?
– Może się i rwał, ale ja go nie częstowałam…
Marzena o Blekocie słyszała, chociaż nie znała go osobiście. Zaciekawiła się jego wizytą i spróbowała usiąść wygodniej, co na ogrodowym fotelu było niemożliwe.
– Alicja, nie wiem, co w tym jest, ale zawsze u ciebie przytrafiają się jakieś dziwne rzeczy…
– To tylko jak ona przyjeżdża – zaprotestowała Alicja, wskazując mnie palcem.
Też zaprotestowałam energicznie.
– Nic podobnego, przy psychopacie mnie nie było, na oczy go nie widziałam! Przy Blekocie też mnie nie było! Przestań wreszcie uważać, że wszystko ja, całe tabuny plączą się dookoła ciebie beze mnie, nie odpowiadam za te tłumy!
– Czekajcie, skoro trzeba przygotować łóżko dla Pawła, może ja wam pomogę? – zaproponowała wspaniałomyślnie Marzena i z wyraźną ulgą podniosła się z fotela. – Nie wymawiając, jestem najmłodsza.
– Nie wam, tylko jej – skorygowałam uczciwie. – Zawsze się sama szarpie, a ja unikam dotykania przedmiotów, niekoniecznie z lenistwa…
– No owszem, zachowujesz się dość przyzwoicie – przyznała Alicja łaskawie. – Zaraz, może i rzeczywiście… Sama nie wiem. Gdzie ja to wszystko położę…? Wolałabym odkryć, kto wychlał brandy…
Zniecierpliwiłam się.
– Ten sąsiad, który cię nie lubi i truje odwłok leszczynami. Mieszka obok i widzi, że nie zamykasz drzwi, ciesz się, że nie wychlał więcej. No i co z tego, że Duńczyk, tak liczne towarzystwo naszych, przez tyle lat, musiało go zdemoralizować, poza tym nie kradł, tylko się poczęstował…
– A, właśnie! – zaniepokoiła się Marzena. – Nic więcej ci nie zginęło, tylko ten napój?
– Nie wiem, jeszcze nie sprawdzałam. Ale chyba nie…
Bardzo popierałam propozycję Marzeny, orientując się mniej więcej w rozmiarach pracy, jaką należało wykonać. Dziewczyna była jak łania i na widok jej wysiłków nie gryzłyby mnie wyrzuty sumienia, w przeciwieństwie do wysiłków Alicji. Ponadto Marzena bywała tu częściej i lepiej ode mnie wiedziała, gdzie należy upłynnić cały chłam z gościnnego łóżka, czego na razie nie wiedziała jeszcze sama Alicja. Zwlekała i wahała się, niechętna podejmowaniu natychmiastowych decyzji.
Wspólnymi siłami dopchnęłyśmy ją do ostatniego pokoju. Butelkę z resztą Napoleona wyjęłam jej z ręki i wstawiłam do narożnej szafki.