– To się nie będzie długo trzymać…
– Nie musi się trzymać przez wieki! Parę dni wystarczy, notatka prowizoryczna!
– Wymyślasz robotę głupiego, sięgać, wyjmować, pisać, wstawiać… W dodatku trzeba na drabinie!
– Tylko górną półkę. Niżej drabina niepotrzebna.
– Jak komu. Tam nie ma na czym pisać.
– Na miedzianym stole.
– Na miedzianym stole leżą twoje rzeczy.
– Wyrzucę je przez okno. Wgarnę pod łóżko. Wepchnę w siebie. Raz w życiu przyznaj, że stwarzasz trudności!
– Mowy nie ma, niczego absolutnie nie stwarzam. To ty żyjesz głupimi złudzeniami!
– Albo przestaniecie się kłócić, albo zrobię coś okropnego – zapowiedziała energicznie Marzena. – Sama pójdę i sprawdzę, czy one ciasno siedzą! Obie jesteście nieznośne!
– My się wcale nie kłócimy, tylko omawiamy sprawę – wyjaśniła jej rzeczowo Alicja i napiła się trochę kawy. – Fuj, jakie to gorące!
W rezultacie wszystkie trzy udałyśmy się do mojego aktualnego pokoju. Zgarnęłam z połowy wielkiego, marokańskiego blatu swoje lekarstwa, papierosy, zapalniczkę, popielniczkę, długopis, książkę, pilnik do paznokci i dość duży notatnik bez okładek, notatnik przysunęłam z powrotem i wetknęłam Marzenie długopis.
– Ty pisz, a ja będę wyjmować i wkładać. Ty znasz język, nie ja. Możesz z tego wyrywać dowolną ilość kartek. Nikt nie twierdzi, że trzeba to zrobić jednego dnia, ale póki się czegoś nie zacznie, na skończenie nie ma szans!
Wlazłam na krzesło, bo Alicja zatrzymała się w drzwiach i odmówiła poszukiwania teraz drabinki, i sięgnęłam po pierwszą książkę na górnej półce z lewej strony, pod samym sufitem. Dłoń mi od razu ugrzęzła w pajęczynach tak gęstych, że wyglądały jak wata. Rozszarpałam je z trudem, bo były przylepne, wypłoszyłam niedużego pajączka, wytarłam rękę o spódnicę i spróbowałam ruszyć dzieło.
Na głowę zleciało mi coś małego i cienkiego, podartego porządnie, zdumiewająco zakurzonego. Alicja podniosła to z podłogi.
– Katechizm – przeczytała jadowicie. – Pewno babci. Raczej zużyty i niekompletny. Powiedzmy, część katechizmu. Wnioskuję, że pierwsza, bo ma stronę tytułową, i dziwię się, że nie Biblia.
Zgniewało mnie, złamałam sobie paznokieć i wyrwałam z półki książkę. Brązową, w ozdobnej, twardej oprawie, dekoracyjnie oplecionej resztkami pajęczyn.
– Mam rzucać w Marzenę czy zechcesz łaskawie jej podać? – spytałam ze żrącą słodyczą.
Alicja łaskawie zechciała. Zlazłam z krzesła, znalazłam w kosmetyczce własne nożyczki i zabrałam ze sobą na wyżyny żółty notesik. Na pierwszej kartce wypisałam numery od jednego do czterech, na oko oceniwszy szerokość pasków.
Marzena z Alicją zdążyły przez ten czas zainteresować się pierwszym dziełem, jak się okazało naukowym, dotyczącym geometrii przestrzennej. Zaczęły je omawiać po duńsku, zajęłam się zatem dalszym ciągiem czynności praktycznych. Zostawiając w spokoju numer jeden, przylepiłam na następnych książkach numery dwa, trzy i cztery i przygotowałam do wyjęcia numer dwa. Przykleił się do numeru trzy i musiałam go odszarpnąć. Przy okazji stwierdziłam, że po pierwsze, wyjęcie numeru jeden rzeczywiście stworzyło dziwnie mało miejsca, a po drugie, numer cztery wydaje się książką trochę nietypową, raczej grubą i dużego formatu. Uznałam, że może to być wolumen mocno staroświecki, możliwe, iż cenny, który stworzy wielkie nadzieje i przysporzy Alicji nieco przyjemności. Zawsze miło wiedzieć, że dysponuje się czymś, co można spylić za niezłe pieniądze. Postanowiłam zaczekać z informacjami o nim do właściwej chwili.
– To tak właśnie jest – powiedziała Alicja bez żadnej przyjemności, a za to solidnie zirytowana. – Te wszystkie stare książki mają same braki, konkretnej daty nie ma, wydawca niepewny, stopki trzeba szukać gdzieś w środku, a i tak, jak to stopka, to ja jestem królowa Małgorzata. Łatwo powiedzieć skatalogować, niech sami spróbują!
– Część danych jest – spróbowała ją ułagodzić Marzena. – Czekaj, zobaczmy, co dalej. Joanna, jak tam z miejscem?
– Skolko ugodno – odparłam kłamliwie i podałam im drugą książkę.
Były to matematyczne zasady perspektywy, porządnie wydane w dziewiętnastym wieku. Poszły szybko. Podałam im trzecią.
– Co? – zakłopotała się Marzena. – Trochę to chyba nie na temat albo mnie duński język zanika. Wydzielina przyrodnicza jako surowiec barwny… Czy może barwiący… To co to jest? Sztuka czy botanika?
– Jedno i drugie – mruknęłam spod sufitu.
– I to, i to – powiedziała równocześnie Alicja, nareszcie zainteresowana. – Barwiący. Ty – zwróciła się do mnie. – Sepia i czerwiec?
– Otóż to – przyświadczyłam. – I te od purpury fenickiej, jak im tam było…?
– Któryś ślimak. Nie pamiętam. Murex trunculus.
– Co…?
– Chodzi mi po głowie murex trunculus , ale mogę się mylić. Ciekawe, ja to chyba przeczytam…
Temat, ogólnie biorąc, znany był nam obu, i jej, i mnie. Wysiliłam pamięć.
– Żadnego trunkowego ślimaka sobie nie przypominam, może słyszałam grecką nazwę. Przeczytaj, przeczytaj, bardzo cię zachęcam. Widzisz, jakie ładne rzeczy tu stoją?
– Tysiąc osiemset sześćdziesiąty drugi rok – przeczytała Marzena. – Tak tu jest napisane. Zaraz. Podtytuł. Przedruki z niektórych starożytnych przepisów sporządzania barwników naturalnych, długo utrzymywanych w tajemnicy. Kropka. To co?
– Nic. Zostaw na wierzchu, bardzo interesującą lektura…
– Jak trafisz na grecką nazwę, powiedz mi, jak brzmi – poprosiłam. – Bo ten trunkowy mi nie pasuje. Zapisałaś co trzeba? Jedziemy dalej?
– Możemy, dawaj następną. Co tam masz?
– Otóż to – rzekłam z triumfem. – Tu jest coś… Co, u diabła…?
Wyjęłam czwartą książkę i zastopowało mnie. Poruszyłam nią przy wyjmowaniu i jakoś mi w środku zagrzechotała brzękliwie. Grzechocząca książka…? Potrząsnęłam nią przy uchu, grzechotała, jak w pysk dał.
– Ej, panienki, to jest coś dziwnego – powiedziałam ostrzegawczo. – Nie chcę wnikać… kłamię jak świnia, chcę, ale uważam, że nie wypada… w tajemnice szacownej, duńskiej rodziny, ale same popatrzcie…
Podałam im książkę. Obie, Alicja i Marzena, pochyliły się nad nią z zainteresowaniem, Alicja, wręczając Marzenie, też nią potrząsnęła, Marzena uczyniła to samo. Popatrzyłyśmy na siebie wzajemnie, ja z góry, one z dołu.
– Książka…? – powiedziała Alicja z powątpiewaniem.
Marzena spróbowała dzieło otworzyć.
– Gówno – oznajmiła. – Żadna książka, chyba że w czymś. To jest pudełko.
– Świetne znalezisko – zdążyłam pochwalić. – Alicja ma za mało pudełek, jedno więcej się przyda…
Stropiona nieco Alicja przyglądała się scenie. Marzena w skupieniu obmacywała przedmiot na wszystkie strony.
– Alicja – spytałam spod sufitu. – Kiedy ostatni raz te książki były przeglądane?
– Nie mam pojęcia – odparła jakoś trochę bezradnie. – Thorkild budował dom czterdzieści lat temu, może nawet czterdzieści pięć. Kiedy wyszłam za niego, wszystko już było. Ale chyba… czekaj… chyba coś mówił… Mamusia była wtedy młodsza i jeszcze sprawna…
Thorkild był starszy od Alicji o dychę. Zaliczał się do najmłodszych dzieci mamusi, tylko jedna siostra, Kirsten, była młodsza od niego, reszta rodzeństwa znacznie starsza, możliwe zatem, że w owym czasie mamusia doszła już do siedemdziesięciu wiosen, syn trzydzieści, rodzicielka w chwili jego urodzenia dobiegała czterdziestki, Duńczycy są długowieczni. Kirsten jeszcze w pięć lat później…
Wysiliłam pamięć, bo w końcu coś niecoś w dawniejszych czasach słyszałam. Budując dom, Thorkild był już rozwiedziony, zatem samotny, nie licząc jego syna, Thurego, Vivian porzuciła ich razem, męża i dziecko. Któryś tam raz zastanowiłam się przelotnie, co tą idiotką kierowało, krowa z urody, kura z umysłu, ameba z charakteru… Czort ją bierz, mało ważne, samotnemu synowi mamusia z zapałem pomaga, reszta dzieci miała ustabilizowane rodziny… Sama, osobiście, słyszałam od Thorkilda, jakich kłopotów przysporzyło mu kładzenie podciągu wzdłuż domu przy pomocy wyłącznie dziesięcioletniego syna, rozmawialiśmy wtedy, głównie metodą obrazkową, o rozmaitych problemach budowlanych…
– I mamusia w pewnym stopniu meblowała mu dom – zgadłam teraz, wciąż z wyżyn. – Stąd portret frywolnej prababci, który mnie straszył po nocach, stąd fisharmonia, stąd ten zbiór literacki. Mamusia własną ręką… Stąd testament! Bardzo cię przepraszam, ale po tylu latach to już nie może być tajemnica, znam twoje stosunki z teściową, byłam przy tym, cholera, ona cię kochała! To ona chciała, żebyś ty odziedziczyła to wszystko!
Patrzyły na mnie obie, Marzena z szalonym zainteresowaniem, Alicja nieżyczliwie.
– Niektóre ludzkie uczucia należałoby może uszanować? – powiedziała złym głosem.
– Nawet większość – odparłam głosem, wątpię czy sympatyczniejszym. – Ale zupełnie nie pojmuję, dlaczego trzeba z nich robić wściekłą tajemnicę. Szczególnie przy uczuciach szlachetnych, to w końcu żaden wstyd, że całość tutejszego mienia przeszła na ciebie, Thure to w pełni uznał, a teraz w ogóle nie żyje. Dzieci nie miał. Zostałaś jedyną spadkobierczynią i musisz się z tym pogodzić.
Z wyraźnym oporem Alicja uległa. Machnęła ręką na moje nietakty, wzruszyła ramionami i odwróciła się do Marzeny, która na nowo przystąpiła do prób otwierania pudełka.
– Do tego powinien być kluczyk – oznajmiła. – Widzę zameczek. Alicja, na pewno masz w domu jakieś małe kluczyki! Przynieś parę sztuk, wypróbujemy…
– Mam coś lepszego niż kluczyki – odparła Alicja dumnie i znikła za drzwiami.
Z dźwięków sądząc, udała się do kotłowni. Zlazłam z krzesła, bo też chciałam obejrzeć z bliska grzechoczącą książkę, zapaliłam papierosa i sprawdziłam zawartość kosmetyczki, bo mógł mi się tam utaić jakiś użyteczny przedmiot, ale niczego odpowiedniego nie znalazłam. Usiadłam na łóżku, obok Marzeny, i czekałyśmy w napięciu pełnym nadziei.
Alicja wróciła nawet dość szybko i przyniosła malutkie, zniszczone etui, w którym spoczywał elegancki komplecik nie tyle może wytrychów, ile wytryszków. Prawie miniaturowych.