Rozdział 49
Supermózg trzymał się ściśle planu. Zegar w jego głowie tykał głośno. Nigdy nie przestawał.
Najlepsza z grup napadających na banki – sama śmietanka – miała się z nim spotkać w jego apartamencie w Holiday Inn, niedaleko Colonial Village w Waszyngtonie. Oczywiście zjawili się punktualnie. Taki postawił warunek.
Brian Macdougall wszedł pierwszy. Supermózga rozbawiła jego idiotyczna pewność siebie. Wiedział, że to przywódca. Podwładni trzymali się z tyłu: B. J. Stringer i Robert Shaw. Wszyscy trzej wyglądają po prostu na dobrych złodziei, pomyślał. Dwaj z tyłu nosili takie same biało-niebieskie T-shirty ligi softballowej z Long Island.
– A gdzie panowie O’Malley i Crews? – zapytał Supermózg zza baterii reflektorów, które chroniły go przed rozpoznaniem.
Macdougall mówił za wszystkich.
– W pracy. Dałeś nam krótki termin, wspólniku. My trzej wzięliśmy dziś rano dzień wolny. Wyglądałoby podejrzanie, gdyby pięciu facetów na raz poszło na zwolnienie lekarskie.
Supermózg przyglądał się trzem nowojorczykom siedzącym na wprost świateł. Z pozoru wyglądali na przeciętniaków. W rzeczywistości byli najbardziej niebezpiecznymi z jego dotychczasowych współpracowników. Właśnie takich ludzi potrzebował do następnej próby.
– Więc co to ma być? – zapytał Macdougall. – Rozmowa kwalifikacyjna?
Był w czarnej, jedwabnej koszuli, czarnych spodniach i czarnych półbutach. Miał zaczesane do tyłu czarne włosy i bródkę.
– Nie, nie… – odrzekł Supermózg. – Pracę macie zapewnioną. Jeśli wam odpowiada. Znam wasz sposób działania. Wiem o was wszystko.
Macdougall wpatrzył się w blask reflektorów, jakby chciał go przeniknąć wzrokiem.
– Musimy się wzajemnie widzieć – powiedział. – Inaczej nie wchodzimy w ten interes.
Supermózg zerwał się z miejsca. Był zaskoczony i wściekły. Nogi od krzesła zazgrzytały głośno o podłogę.
– Mówiłem wam, że to niemożliwe. Spotkanie skończone.
W pokoju hotelowym zapadła cisza. Macdougall spojrzał na Stringera i Shawa. Podrapał się w brodę, potem roześmiał głośno.
– Tylko cię sprawdzam, wspólniku. Obejdziemy się bez widoku twojej twarzy. O ile masz dla nas forsę.
– Mam. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Za samo przyjście tutaj. Zawsze dotrzymuję słowa.
– I wyjdziemy stąd z gotówką, nawet jeśli zrezygnujemy z tej roboty?
Teraz Supermózg się uśmiechnął.
– Nie zrezygnujecie. Spodoba wam się mój plan. Zwłaszcza wasza część łupu. To piętnaście milionów dolarów.
Rozdział 50
– Powiedział, piętnaście milionów?!
– Właśnie tyle. Tak rzeczywiście powiedział. Co my mamy obrobić, do cholery?
Vincent O’Malley i Jimmy Crews nie byli tego dnia w pracy. Siedzieli na zewnątrz w dwóch samochodach: toyocie camry i hondzie acura. Mieli na uszach słuchawki i porozumiewali się przez radio. Zaparkowali po przeciwnych stronach waszyngtońskiego Holiday Inn. Czekali, aż pojawi się Supermózg. Zamierzali go śledzić, żeby ustalić, kim jest.
O’Malley i Crews słyszeli rozmowę w hotelu, bo Brian Macdougall miał na sobie nadajnik. Piętnaście milionów… Co to za robota, do cholery?! Facet nazywający siebie Supermózgiem to inna sprawa. Mówił, a raczej wygłaszał wykład w ten sposób, że skok na taką kasę wydawał się czymś w rodzaju spacerku po parku. Sześć do ośmiu godzin pracy i trzydzieści milionów do podziału. Największe wrażenie robiło to, że miał gotową odpowiedź na każde pytanie Macdougalla.
– Słyszysz to pieprzenie, Jimmy? – zapytał O’Malley Crewsa. – Wierzysz w to?
– Słyszę. Chciałbym teraz widzieć minę Macdougalla. Ten palant zna jego numery. Wygląda na to, że wie wszystko o Brianie. Hej, chyba spotkanie się kończy.
O’Malley i Crews zamilkli na kilka minut.
– Wyszedł z hotelu, Jimmy – odezwał się wreszcie O’Malley. – Widzę go. Idzie pieszo na południe Szesnastą ulicą. Chyba się nie domyśla, że ktoś go namierza. Mam go!
– Może skurwiel nie jest aż taki cwany – odparł Crews.
O’Malley roześmiał się.
– Jasna cholera… Miałem nadzieję, że jest cwany!
– Pojadę równolegle Czternastą – powiedział Crews. – Jak on wygląda? Jak jest ubrany?
– Wysoki. Około dwóch metrów wzrostu. Biały. Broda. Być może sztuczna. Długie włosy. Ciuchy przeciętne: ciemna, sportowa marynarka i spodnie, niebieska koszula… Przyspiesza. Zaczyna biec. Skręca z głównej ulicy, Jimmy. W jakieś podwórze. Ucieka, skurwysyn!
Vincent O’Malley wyskoczył z samochodu i pobiegł za Supermózgiem. Trzymał się linii klonów i dębów rosnących wzdłuż bloków mieszkalnych. Cały czas utrzymywał kontakt radiowy z Crewsem.
– Wpadł między drzewa w parku Shepherd. Skurwiel chce się nam urwać. Wyobrażasz sobie?
O’Malley starał się, jak mógł, ale nie nadążał za Supermózgiem. Facet szybko biegał. Nie wyglądał na takiego, a jednak odskakiwał coraz dalej. W końcu O’Malley go zgubił.
– Kurwa, zwiał mi! Nigdzie go nie widzę, Jimmy. Niedobrze!
– Ale ja go mam – odpowiedział Crews. – Też biegnę za nim. Facet spieprza jak kieszonkowiec z cudzym portfelem.
– Trzymasz się go?
– Na razie. Zobaczymy, co będzie dalej. Ale dla piętnastu milionów dolców jakoś się utrzymam.
Supermózg wypadł w końcu z parku i skręcił w boczną uliczkę z ceglanymi domami. Crews ledwo dyszał.
– Dzięki Bogu, że co dzień biegam – wysapał do mikrofonu. – Facet jest na Momingside Drive… Jasna cholera! Zawraca do tych pieprzonych drzew. Przyspiesza. Skurwiel musi trenować maraton!
Zaczęła się zabawa w kotka i myszkę. O’Malley i Crews byli w tym dobrzy, ale w ciągu następnych dwudziestu minut dwa razy zgubili swoją ofiarę. Oddalili się o całe kilometry od Holiday Inn. Byli gdzieś na południe od Wojskowego Centrum Medycznego Waltera Reeda.
Potem Crews zauważył ściganego w zaułku o nazwie Powhaten Place. Supermózg wbiegł na jakiś podjazd czy coś w tym rodzaju. Crews ruszył za nim. Zobaczył metalową tablicę i nie mógł uwierzyć w to, co na niej przeczytał.
Doniósł o tym O’Malleyowi, potem zwrócił się do Macdougalla, który przyłączył się do wesołego polowania.
– Wiem, gdzie on jest, panowie – powiedział z ironią w głosie. – U czubków. Schował się w szpitalu dla psycholi o nazwie Hazelwood. Zgubiłem go.
Rozdział 51
W poniedziałek rano dostałem telefon. Miałem się spotkać z Kylem Craigiem i Betsey Cavalierre w Hoover Building przy Dziesiątej ulicy i Pennsylvania Avenue. Chcieli, żebym zameldował się o ósmej w biurze dyrektora. Zwołali zebranie „alarmowe”.
Gmach Hoovera nazywają czasami „Pałacem Zagadek”. Z oczywistych przyczyn. Kyle i Betsey już czekali, kiedy wszedłem do sali konferencyjnej dyrektora FBI. Betsey wyglądała na spiętą. Zaciskała małe pięści, aż zbielały jej kostki.
Udałem oburzonego, że dyrektora Burnsa jeszcze nie ma.
– Spóźnia się – mruknąłem. – Wychodzimy. Mamy ważniejsze sprawy.
W tym momencie otworzyły się jedne z dębowych drzwi na wysoki połysk. Znałem obu facetów, którzy weszli, żaden nie miał zbyt szczęśliwej miny. Jednym z nich był dyrektor FBI, Ronald Burns. Poznaliśmy się, gdy zajmowałem się sprawą zabójstw Casanovy w Durham i Chapel Hill w Karolinie Północnej. Drugim był sekretarz departamentu sprawiedliwości, Richard Pollett. Zetknąłem się z nim, kiedy prowadziłem dochodzenie w sprawie dotyczącej prezydenta.
– Zrobił się straszny szum wokół tych napadów i morderstw – powiedział do Kyle’a Pollett. – Mamy na karku duże banki i Wall Street.
Potem skinął mi głową.
– Witam, detektywie.
W końcu spojrzał na Betsey.
– My się jeszcze nie znamy.
Wstała i podała mu rękę.
– Starsza agentka Cavalierre – przedstawiła się. – Prowadzę to śledztwo.
Pollett popatrzył na dyrektora Burnsa.
– Pani Cavalierre kieruje tym dochodzeniem? – zapytał.
– Tak – odpowiedział mu Kyle. – To jej sprawa.