Rozdział 71
Wróciłem do domu bardzo późno. Nie podobało mi się mnóstwo rzeczy: to, że za dużo pracuję, rozstanie z Christine, aresztowanie Mitchella Branda.
Musiałem się odprężyć, więc siadłem do pianina. Grałem Gershwina i Cole’a Portera, dopóki oczy nie zaczęły mi się kleić. Wdrapałem się na górę. Zasnąłem, gdy tylko przyłożyłem głowę do poduszki.
Około siódmej trzydzieści zjadłem śniadanie z babcią i Damonem. Nadszedł wielki dzień dla naszej rodziny. Nawet nie wybierałem się do pracy. Miałem coś lepszego do roboty.
Wyszliśmy z domu o ósmej trzydzieści. Pojechaliśmy do szpitala po Jannie.
Czekała na nas w swojej sali, już spakowana. Miała na sobie dżinsy i T-shirt z napisem „Dbajmy o Ziemię”. Babcia przywiozła jej ubranie poprzedniego dnia. Ale oczywiście Jannie poinstruowała ją przedtem dokładnie, co ma przywieźć.
– Chodźmy, chodźmy – zaczęła nas ponaglać, chichocząc, ledwo weszliśmy. – Nie mogę się doczekać tej chwili, kiedy będę w domu. Szybko. Tu są moje rzeczy.
Wepchnęła Damonowi różową walizeczkę „Amerykański turysta”. Przewrócił oczami, ale wziął bagaż.
– Długo jeszcze będziesz wymagała takiego specjalnego traktowania? – zapytał.
– Do końca twojego życia – odpowiedziała bratu. – Może nawet dłużej.
Dała mu lekcję, jak mężczyźni powinni się zachowywać wobec kobiet.
Nagle się przestraszyła.
– Chyba mogę już stąd wyjść? Prawda?
Uśmiechnąłem się.
– Oczywiście. Tyle, że nie wyjść, a wyjechać. Takie są przepisy szpitalne.
Jannie straciła humor.
– Na wózku?! Wspaniałe wyjście, nie ma co.
Schyliłem się i podniosłem ją.
– Tak, na wózku. Ale teraz jesteś w ubraniu i pięknie wyglądasz, księżniczko.
Zatrzymaliśmy się przy dyżurce. Jannie pożegnała się i wyściskała z pielęgniarkami. Potem wreszcie wyszliśmy ze szpitala.
Była zdrowa. Testy usuniętego nowotworu wykazały, że należał do łagodnych. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem takiej ulgi. Jeśli kiedykolwiek w przeszłości zdarzyło się, bym zapomniał, ile Jannie dla mnie znaczy – w co bardzo wątpiłem, po tym wszystkim na pewno nie mogłoby się to powtórzyć. Jannie, Damon i malutki Alex byli dla mnie wszystkim.
Jazda do domu zajęła nam niecałe dziesięć minut. Jannie wierciła się w samochodzie jak mały piesek. Wychylała głowę przez okno, chłonęła widoki i wdychała zadymione, miejskie powietrze, które, jej zdaniem, było absolutnie cudowne.
Kiedy zaparkowałem samochód, wysiadła wolno, niemal z szacunkiem. Popatrzyła na nasz stary dom jak na katedrę Notre Dame. Obróciła się o trzysta sześćdziesiąt stopni, obejrzała okolicę na Piątej ulicy i z aprobatą skinęła głową.
– Nie ma jak w domu – szepnęła w końcu. – Zupełnie jak w Czarnoksiężniku z krainy Oz.
Odwróciła się do mnie.
– Nawet zdjąłeś z drzewa latawiec z Batmanem i Robinem. Chwalmy Pana.
Uśmiechnąłem się szeroko i poczułem, że stało się ze mną coś dobrego. Wiedziałem, co: przestałem się bać, że ją stracę.
– Właściwie to babcia się tam wdrapała – odrzekłem.
Babcia zamachnęła się na mnie ze śmiechem.
– Przestań zmyślać.
Za progiem Jannie natychmiast złapała kotkę Rosie. Przytuliła ją do twarzy i kotka polizała jej policzek. Potem zatańczyły jak w dniu chrztu małego Aleksa.
– Fiołki są niebieskie, róże są czerwone – zaśpiewała cicho Jannie. – Kocham mą rodzinkę i nasz stary domek.
Patrzyłem na to z przyjemnością.
Masz rację, Jannie Cross, pomyślałem. Nie ma jak w domu. Może dlatego tak ciężko pracuję, żeby go chronić.
Ale może po prostu usprawiedliwiałem się przed samym sobą i zawsze będę.
Rozdział 72
Następnego ranka pojechałem do biura terenowego FBI. Na całym piętrze szumiały faksy, dzwoniły telefony, pracowały komputery. Pełno energii, dobrej i złej. Było już jasne, że Mitchell Brand to nie nasz facet i że może nawet ktoś go wrobił.
Betsey Cavalierre wróciła z wolnego weekendu. Opaliła się, uśmiechała i wyglądała na wypoczętą. Zastanawiałem się przez chwilę, gdzie była, ale zaraz wciągnęła mnie robota.
Nafaszerowany najnowszą techniką „gabinet wojenny” Biura nadal działał, ale teraz wszystkie możliwe tropy pokrywały już trzy spośród czterech ścian. FBI uważało, że trzeba zbadać wszystkie. Dyrektor sprawdził w archiwum, że było to największe polowanie w historii Biura. Wielkie korporacje naciskały. To samo się działo na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy Unabomber zabił nowojorskiego biznesmena.
Większość dnia spędziłem w dusznej sali konferencyjnej bez okien. Razem z kilkoma agentami i detektywami oglądaliśmy niekończące się slajdy.
Na dużym ekranie pojawiali się kolejni podejrzani. Potem dyskutowaliśmy o nich i dzieliliśmy ich na kategorie: wyłączony, czynny, bardzo aktywny.
O szóstej wieczorem starszy agent Walsh zwołał naradę. Podejrzewał, że bandyci wkrótce znów uderzą. Betsey Cavalierre spóźniła się na zebranie. Usiadła z tyłu i przyjęła rolę obserwatora.
Dwoje psychologów behawioralnych z FBI opracowało listę następnych potencjalnych ofiar Supermózga: banków międzynarodowych, dużych towarzystw ubezpieczeniowych, firm wydających karty kredytowe, konglomeratów komunikacyjnych i firm z Wall Street.
Doktor psychologii Joanna Rodman powiedziała, że jeszcze nie spotkała się z taką zajadłością i nienawiścią, jak przy ostatnich rabunkach. Uważała, że sprawcom sprawia przyjemność przechytrzanie władz i prawdopodobnie szukają sławy i rozgłosu.
Zakończyła w sposób mocno prowokujący. Była przekonana, że Supermózg znów zaatakuje.
– Mogę się założyć, że uderzy raz jeszcze – oświadczyła. – Choć nie jestem typem hazardzistki.
Przez dłuższy czas nie odzywałem się w ogóle. Wolałem siedzieć cicho i słuchać. W ten sposób postępowałem na studiach, najpierw na Uniwersytecie Georgetown, a potem na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa.
Agentka Cavalierre zachowywała się zupełnie inaczej.
– A co pan o tym sądzi, doktorze Cross? – zapytała natychmiast po przemowie doktor Joanny Rodman. – Pan też mógłby się założyć, że Supermózg znów zaatakuje?
Potarłem brodę i przypomniałem sobie, że taki sam odruch miałem na studiach.
– Ja też nie jestem hazardzistą. Przekonuje mnie lista jego potencjalnych celów. Zgadzam się z większością tego, co tu usłyszałem. Za wszystkim stoi jeden człowiek. Werbuje różne grupy do poszczególnych zadań.
Spojrzałem na Betsey z trochę niezadowoloną miną i mówiłem dalej.
– Uważam, że pierwsze morderstwa miały wszystkich zastraszyć. I tak się stało. Ale przy porwaniu kobiet z MetroHartford bandyci działali szybko i skutecznie bez rozlewu krwi. Nie widzę tu zajadłości ani nienawiści. Zakładniczki też o niczym takim nie wspominały. To było zupełnie co innego niż wcześniejsze napady na banki. Nikt nie zginął i dlatego podejrzewam, że… to koniec tej sprawy. Nic więcej się nie wydarzy.
– Co?! – zdumiała się Betsey. – Trzydzieści milionów i do widzenia?
Przytaknąłem.
– Wydaje mi się, że teraz Supermózg gra z nami w inną grę: „Złapcie mnie, jeśli potraficie”. A nie potrafimy.