Rozdział 73

Betsey Cavalierre podeszła do mnie zaraz po naradzie.

– Nie chcę ci się podlizywać, ale zgadzam się z tobą – powiedziała. – On chyba rzeczywiście w coś z nami gra. Może nawet wystawił nam Mitchella Branda.

– Możliwe – przyznałem. – Pozornie to wszystko jest bez sensu. Ale facet ma niezwykle wysokie mniemanie o sobie i lubi współzawodnictwo. I na razie tylko tyle o nim wiemy.

– Zrelaksujmy się dzisiaj trochę, Alex. Chodźmy się napić. Chcę z tobą pogadać. Obiecuję, że nie będę ględzić o Supermózgu.

Przygryzłem wargi.

– Muszę wracać do domu, Betsey. Wczoraj odebrałem ze szpitala moją małą Jannie. Przepraszam, że odmawiam ci drugi raz. Nie myśl, że cię unikam.

Uśmiechnęła się uprzejmie.

– Rozumiem cię. Nie ma sprawy. To ten mój szósty zmysł. Ciągle mi podpowiada, że potrzebujesz z kimś pogadać. Wracaj do domu. Ja mam tu jeszcze co robić. Aha, jutro lecimy do Hartford. Chcemy przesłuchać byłych i obecnych pracowników MetroHartford. Powinieneś polecieć z nami. To ważne. Startujemy około ósmej z lotniska Bolling.

– Dobrze, przyjadę. Jakoś dopadniemy Supermózga. Jeśli wystawił nam Mitchella Branda, popełnił pierwszy błąd. To znaczy, że ryzykuje, chociaż nie musi.

Pojechałem do domu i zjadłem z rodziną fantastyczną kolację. Tego wieczoru na pewno najlepszą w Waszyngtonie. Babcia upiekła indyka. Robi to co kilka miesięcy. Mówi, że prawidłowo przyrządzony indyk jest za dobry, żeby jeść go tylko dwa razy do roku, w Boże Narodzenie i Święto Dziękczynienia.

– Widziałeś to, Alex? – zapytała i wręczyła mi wycinek z „Washington Post”. Rada Praw Dziecka opublikowała listę najlepszych i najgorszych miejsc do wychowywania dzieci. Waszyngton był na samym końcu.

– Widziałem – odparłem. Nie mogłem się powstrzymać od drobnej uwagi. – Teraz wiesz, dlaczego zarywam tyle nocy. Próbuję zrobić porządek w naszej stolicy.

Babcia spojrzała mi prosto w oczy.

– I nie wychodzi ci to, chłopcze – powiedziała.

Cóż za ironia losu. W tym dniu tygodnia zawsze mieliśmy wieczorem lekcję boksu. Jannie nalegała, żebym zszedł z Damonem na dół, a ona będzie tylko patrzeć. Damon miał gotową odzywkę na tę okazję.

– Chcesz, żebym też wylądował w szpitalu.

– Błąd – odparowała Jannie. – Poza tym, doktor Petito powiedział, że lekcje boksu i twój cios nie miały nic wspólnego z moim nowotworem. Nie przeceniaj się. Damo. Nie jesteś Muhammadem Ali.

Więc zeszliśmy do piwnicy i skoncentrowaliśmy się na podstawach, czyli pracy nóg. Pokazałem nawet dzieciom, jak Ali wykołował Sonny Listona w pierwszych dwóch walkach w Miami i Lewiston w Maine, a potem w ten sam sposób Floyda Pattersona, który wyśmiewał go przez kilka miesięcy przed walką.

– To lekcja boksu czy historii starożytnej? – zapytał w końcu Damon z lekką nutą pretensji w głosie.

– Dwa w jednym! – zawołała zachwycona Jannie. – Boks i historia razem. Ekstra!

Znów była sobą.

Kiedy dzieci poszły spać, zadzwoniłem do Christine. Znów usłyszałem tylko automatyczną sekretarkę; nie podnosiła słuchawki. Poczułem się, jakbym dostał nożem między żebra. Wiedziałem, że moje życie musi toczyć się dalej, ale ciągle miałem nadzieję, że namówię ją do zmiany decyzji. Ale jak to było możliwe, skoro nie chciała ze mną rozmawiać? Nie pozwalała mi nawet mówić do małego Aleksa. Strasznie za nim tęskniłem.

Skończyłem przy pianinie. Przypomniało mi to, że galaretka jest potrawą, która lubi przywierać do białego chleba, dziecięcych buzi i klawiszy.

Wytarłem je starannie, potem, chcąc poprawić nastrój, grałem Bacha i Mozarta. Nie pomogło.

Rozdział 74

Następnego ranka przyjechałem do wojskowej bazy lotniczej Bolling w Anacostii za dziesięć ósma. Betsey Cavalierre, James Walsh i dwaj inni agenci zjawili się punkt ósma. Behawiorystka z Quantico, doktor Joanna Rodman, spóźniła się kilka minut. Odlecieliśmy czarnym, lśniącym helikopterem bell. Wyglądał bardzo oficjalnie. Rozpoczęliśmy polowanie na Supermózga. Miałem nadzieję, że on nie poluje na nas.

O dziewiątej trzydzieści wylądowaliśmy w śródmiejskiej centrali MetroHartford. Po wejściu do budynku odniosłem wrażenie, że celowo zaprojektowano go tak, żeby wzbudzał zaufanie, może nawet zachwyt. Bardzo wysoki hol, wszędzie szkło, posadzka jak czarne lustro, na ścianach ogromne dzieła sztuki nowoczesnej. Co innego biura. Wielkie, duszne sale na każdym piętrze, podzielone niskimi ściankami na mnóstwo klitek. Musiał to wymyślić początkujący architekt albo któryś z pracowników firmy. Wywołaliśmy lekkie zamieszanie w małych boksach. FBI przysłało tu wcześniej swoich ludzi, ale dziś przyjechali ważniaki.

Przesłuchałem dwadzieścia osiem osób. Niewiele z nich miało poczucie humoru. Jakby dewizą MetroHartford było „Z czego tu się śmiać?” Większość nie lubiła ryzyka. Kilka razy usłyszałem, że „ostrożności nigdy za wiele”.

Najbardziej intrygująca okazała się ostatnia rozmowa. Kobieta nazywała się Hildie Rader. Umierałem z nudów, ale jej pierwsze zdanie ożywiło mnie natychmiast.

– Chyba spotkałam jednego z porywaczy. Tutaj, w centrum Hartford. Był tak blisko mnie, jak pan teraz.

Rozdział 75

Starałem się nie okazywać mego zaskoczenia.

– A dlaczego nikomu pani o tym nie powiedziała? – zapytałem.

– Zadzwoniłam pod numer „gorącej linii”, którą założyła firma. Rozmawiali ze mną jacyś idioci. Nikt nie potraktował mnie poważnie.

– Zamieniam się w słuch, Hildie – oznajmiłem.

Hildie Rader była dużą kobietą o ładnym, szczerym uśmiechu. Miała czterdzieści dwa lata i kiedyś pracowała tu jako sekretarka. Już nie była zatrudniona w MetroHartford i może dlatego nikt jej jeszcze nie przesłuchał. Zwolnili ją z firmy dwa razy. Najpierw podczas jednej z okresowych redukcji personelu. Po dwóch latach przyjęli ją z powrotem. Ale trzy miesiące temu dostała wymówienie z powodu „złej chemii” z szefem, jak to określiła. Jej dyrektor nazywał się Louis Fincher i jego żona znalazła się w porwanym autokarze.

– Niech pani opowie o tym mężczyźnie, którego pani spotkała – zachęciłem, kiedy skończyła mówić.

Przyjrzała mi się podejrzliwie.

– A dostanę za to jakieś pieniądze? Wie pan, jestem bez pracy.

– Firma wyznaczyła nagrodę za informacje o porywaczach.

Roześmiała się i pokręciła głową.

– To długo potrwa. A poza tym, czy można im ufać?

Nie mogłem zaprzeczyć temu, co powiedziała. Czekałem, aż pozbiera myśli. Wyczułem, że zastanawia się, ile mi powiedzieć.

– Poznałam go w barze Toma Quinna. To na Asylum Street obok Pavilion i Old State House. Pogadaliśmy i facet mi się spodobał. Ale trochę za bardzo mnie czarował i zrobiłam się ostrożna. Z takimi zwykle są kłopoty. Zdarzają się żonaci i zboczeńcy. Wyglądał na zadowolonego, ale skończyło się na niczym. Wie pan, co mam na myśli. Wyszedł pierwszy. Kilka wieczorów później znów go tam spotkałam! Tylko tym razem wszystko było inaczej. Barmanka to moja dobra przyjaciółka. Powiedziała mi, że ten facet pytał ją o mnie kilka dni przed naszym pierwszym spotkaniem. Znał moje nazwisko i wiedział, że pracowałam w MetroHartford. Więc z czystej ciekawości zaczęłam z nim rozmawiać drugi raz.

– Nie bała się go pani? – zapytałem.

– U Toma Quinna nic mi nie groziło. Wszyscy mnie tam znają i w razie potrzeby natychmiast by mi pomogli. Chciałam się dowiedzieć, o co temu facetowi chodzi, do cholery? I szybko zrozumiałam. Bardziej interesowało go MetroHartford niż ja. Głównie dyrekcja. Kto jest najbardziej wymagający, kto naprawdę rządzi. I ich rodziny. Wypytywał zwłaszcza o Finchera i Doonera. A potem wyszedł pierwszy, jak poprzednio.

Skończyłem notować i skinąłem głową.

– Później już go pani nie widziała?

Hildie Rader pokręciła głową i zmrużyła oczy.

– Nie, ale słyszałam o nim. Przyjaźnię się z Liz Becton. Jest jedną z sekretarek prezesa Doonera. To on rządzi w MetroHartford.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: