Veronica urwała i rozejrzała się. Sprawdzała nasze reakcje. Nie odzywaliśmy się. Nie mogliśmy oderwać wzroku od pełnych gniewu zielonych oczu nastolatki.

– Dlatego tu przyszłam. Dlatego robię tę straszną rzecz, sypię własnego ojca. Łamię świętą zasadę milczenia.

Znów przerwała i popatrzyła na nas. Wpatrywaliśmy się w nią. To miało sens: przełom w śledztwie dzięki członkowi rodziny.

– Ojciec nie wie, że jestem o wiele sprytniejsza niż on. I bardzo spostrzegawcza. Może nauczyłam się tego od niego. Kiedy miałam dziesięć czy jedenaście lat, też chciałam być detektywem. Ironia losu, co? To żałosne. Im byłam starsza, tym więcej widziałam. Zauważyłam, że ojciec ma o wiele więcej pieniędzy, niż mieć powinien. Czasami fundował nam „przeprosinową” wycieczkę do Irlandii albo na Karaiby. I zawsze miał mnóstwo forsy dla siebie. Zawsze się dobrze ubierał, co roku zmieniał samochód, kupił jacht. Stoi w Sheepshead Bay. Ostatniego lata strasznie się urżnął w pewien piątek. Pamiętam, że w sobotę wybierał się z kumplami detektywami na wyścigi na Aqueduct. Poszedł do domu babci. To kilka ulic od nas. Śledziłam go. Był za bardzo pijany, żeby się zorientować. Wszedł do starej szopy w ogrodzie i odsunął stół i kilka desek. Nie widziałam dobrze, co robi, więc wróciłam tam następnego dnia. Znalazłam kupę forsy. Nie wiedziałam, skąd się wzięła, do dziś nie wiem. Ale na pewno nie odłożył tyle z pensji. Naliczyłam prawie dwadzieścia tysięcy dolców. Gwizdnęłam kilka setek i się nie połapał. Od tamtej pory zaczęłam go uważniej obserwować. Od mniej więcej miesiąca on i jego koledzy, jego goombas, coś planowali. Ciągle się spotykali po pracy. Któregoś wieczoru usłyszałam, jak wspominał swojemu kumplowi Jimmy’emu Crewsowi o Waszyngtonie. Potem wyjechał na kilka dni. Wrócił do domu czwartego po południu. Dzień po porwaniu autokaru z kobietami z MetroHartford. Około trzeciej zaczął „świętować”. O siódmej był mocno zalany. Złamał mamie kość policzkową i o mało nie wybił jej oka. Nosi ten głupi sygnet z St. John’s. Wiecie, „Redmen” – teraz „Red Storm”. W nocy poszłam do szopy babci i znalazłam tyle gotówki, że nie mogłam w to uwierzyć.

Veronica Macdougall wyjęła spod stołu jasnoniebieski szkolny plecak i wyciągnęła z niego kilka paczek banknotów. Widać było po niej, że cierpi i wstydzi się.

– Tu jest dziesięć tysięcy czterysta dolarów. Na pewno z tego porwania w Waszyngtonie. Mój ojciec myśli, że jest taki cholernie sprytny.

I dopiero wtedy, gdy skończyła opowieść o swoim ojcu, Veronica Macdougall załamała się wreszcie. Zaczęła płakać i powtarzać, że przeprasza. Pomyślałem, że przeprasza chyba za to, co on zrobił.

Rozdział 84

Wierzyłem Veronice Macdougall. Jej historia wstrząsnęła mną. Intrygowało mnie, czy wcześniejsze napady na banki to też robota gangu gliniarzy z Brooklynu. Czy zabili z zimną krwią tamtych ludzi, zanim dokonali porwania autokaru? Czy jeden z nich jest Supermózgiem?

Miałem mnóstwo czasu na myślenie. Dzień ciągnął się w nieskończoność. Trwały dyskusje między FBI, burmistrzem i komisarzem policji. Pięciu podejrzanych detektywów wzięto na razie pod obserwację. Nie pozwolono nam ich zgarnąć. Musieliśmy czekać. Utknęliśmy jak w korku na drodze ekspresowej na Long Island albo w nowojorskim metrze. Sprawdzano alibi podejrzanych w dniach napadów na banki, ich konta i wydatki. Dyskretnie przesłuchiwano ich kolegów z pracy i kapusiów. Z ogrodu matki Macdougalla zabrano resztę pieniędzy. Z pewnością była to część okupu.

Do szóstej wieczorem nie zapadła żadna decyzja. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Betsey pojawiła się na krótko i oznajmiła, że nie osiągnięto postępu w rozmowach. Około siódmej poszedłem zameldować się w hotelu.

Byłem coraz bardziej wściekły. Wziąłem gorący prysznic, potem zacząłem szukać w przewodniku Zagata porządnej restauracji w śródmieściu. Skończyło się na tym, że zamówiłem kolację do pokoju. Myślałem o Christine i Aleksie. Nie miałem ochoty wychodzić. Może byłoby inaczej, gdyby Betsey była wolna, ale ona walczyła z biurokracją na Police Plaza.

W łóżku próbowałem czytać Modlitwy o deszcz Dennisa Lehane’a. Ostatnio trafiałem na książki, które mi się podobały: Żona pilota. Kobziarz, Harry Potter i kamień czarnoksiężnika, a teraz Lehane.

Ale nie mogłem się skoncentrować. Chciałem dorwać pięciu nowojorskich gliniarzy. Chciałem wrócić do domu i być z dziećmi. Chciałem, żeby mały Alex należał do naszej rodziny. To jedno trzymało mnie ostatnio przy życiu.

W końcu mimo woli zacząłem rozmyślać o Betsey Cavalierre. Przypominałem sobie naszą „randkę” w Hartford. Po prostu lubiłem ją. Chciałem, żebyśmy się znowu spotkali. Miałem nadzieję, że ona też tego pragnie.

Około jedenastej zadzwonił telefon. Betsey. Była wypompowana i sfrustrowana. Uszła z niej cała energia.

– Nareszcie zbliżamy się do końca. Mam nadzieję. Nie uwierzysz, ale możemy ich jutro zgarnąć. Szkoda, że nie słyszałeś tego całego pieprzenia o ich prawach obywatelskich i morale policji nowojorskiej. Mamy to załatwić „we właściwy sposób”. Nikomu nie mogło przejść przez gardło, że to po prostu pięciu skurwieli, prawdopodobnie zabójców, i trzeba im się dobrać do dupy.

– To pięciu skurwieli i trzeba im się dobrać do dupy – powiedziałem.

Wybuchnęła śmiechem. Wyobraziłem sobie, jak teraz wygląda.

– Bierzemy się za to skoro świt, Alex. Może przy okazji zgarniemy Supermózga. Muszę tu jeszcze zostać przynajmniej z godzinę. Do zobaczenia rano.

Rozdział 85

Czwarta rano nadeszła bardzo szybko. O tej godzinie mieliśmy dokonać nalotu na domy pięciu detektywów. Wszystko było załatwione. Przynajmniej taką miałem nadzieję.

Trzecia trzydzieści nadeszła jeszcze szybciej. O tej porze spotkaliśmy się gdzieś w hrabstwie Nassau na Long Island. Nie znałem tej okolicy, ale podobała mi się. Wyglądała niebo lepiej niż waszyngtońska Piąta ulica i Southeast. Ktoś z naszej grupy powiedział, że jest to wyjątkowa dzielnica, bo gliny i mafia żyją tu w pełnej harmonii.

Sprawę prowadzili federalni. Za aresztowania oficjalnie odpowiadała Betsey Cavalierre. To świadczyło o szacunku, jakim cieszyła się w Waszyngtonie, jeśli nawet nie w Nowym Jorku.

– Miło, że wszyscy są wyspani i rzeźcy w ten piękny poranek – zażartowała. – Co? Że to jeszcze noc? Zależy, w jakiej strefie czasowej się jest.

Kilku agentów uśmiechnęło się. Było nas około czterdziestu. FBI i policja, ale przeważali ludzie z Biura. Betsey podzieliła nas na drużyny. Trafiłem do jej zespołu.

Wszyscy byli gotowi do działania i niesamowicie napięci. Podjechaliśmy pod piętrowy dom na High Street w Massapequa. Wokoło żywej duszy – przedmieście jeszcze zupełnie puste. Gdzieś w sąsiedztwie zaczął szczekać pies. Na zadbanych trawnikach lśniła rosa. Całkiem nieźle żyło się chyba w tym rejonie, gdzie mieszkał detektyw Brian Macdougall ze swoją zmaltretowaną żoną i gniewną córką.

Betsey włączyła handie-talkie. Sprawiała wrażenie bardzo opanowanej.

– Sprawdzam łączność… – powiedziała. – W porządku. A teraz, drużyna A, drzwi frontowe. Drużyna B, kuchnia. Drużyna C, weranda. Drużyna D, wsparcie. Uwaga… Wchodzimy!

Agenci i detektywi pobiegli do domu. Betsey i ja obserwowaliśmy akcję. Byliśmy drużyną D, czyli wsparciem.

Drużyna A szybko i bez przeszkód weszła do środka.

Drużyna B też. Z miejsca, w którym zaparkowaliśmy, nie widzieliśmy trzeciej drużyny. Podchodziła do domu z tyłu.

W środku rozległy się krzyki. Potem huknął strzał.

Betsey spojrzała na mnie.

– O, cholera. Macdougall czekał na nas. Jak to się mogło stać, do diabła?

Usłyszeliśmy następne strzały. Potem krzyk. Później wrzaski i przekleństwa kobiety. Matki Veroniki Macdougall?

Wyskoczyliśmy z samochodu i pobiegliśmy w stronę domu. Ale zostaliśmy na zewnątrz. Pomyślałem, że w tym samym momencie trwają naloty na cztery inne domy w Brooklynie. Miałem nadzieję, że bez takich problemów.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: