– Zgłoś się, Mike – powiedziała Betsey przez handie-talkie. – Co tam się dzieje? Co poszło nie tak?

– Rice oberwał. Jestem przed sypialnią na piętrze. Macdougall zamknął się tam z żoną.

– Co z Rice’em? – zapytała z niepokojem Betsey.

– Dostał w pierś. Jest przytomny, ale cholernie krwawi. Wezwijcie karetkę!

Nagle otworzyło się okno na górze. Ktoś wyszedł i przebiegł schylony przez dach garażu.

Betsey i ja popędziliśmy sprintem w tamtą stronę. Pamiętałem, że w Georgetown dobrze grała w lacrosse. Była szybka.

– Wyszedł na zewnątrz! Macdougall jest na dachu garażu! – zakomunikowała innym.

– Mam go – odpowiedziałem jej.

Facet skręcił w kierunku jodeł. Nie widziałem, co jest za nimi. Domyślałem się, że podwórze sąsiedniego domu.

– Stać, policja! – wrzasnąłem na całe gardło. – Zatrzymaj się, Macdougall, bo będę strzelał!

Nie posłuchał. Nawet się nie obejrzał. Zeskoczył między drzewa.

Rozdział 86

Popędziłem za nim. Schyliłem głowę i wpadłem w gęste krzaki, które poraniły mi ręce do krwi. Macdougall uciekał przez sąsiednie podwórze. Nie był daleko.

Dogoniłem go, skoczyłem i podciąłem mu ramieniem kolana. Chciałem, żeby się poharatał.

Zwalił się ciężko na ziemię, ale był tak naładowany adrenaliną jak ja. Przeturlał się, wyrwał z mojego uścisku i szybko wstał. Ja też.

– Lepiej było leżeć – powiedziałem do niego. – Popełniłeś błąd.

Trafiłem go prawym prostym. Dobrze wycelowałem. Głowa odskoczyła mu z piętnaście centymetrów do tyłu.

Zacząłem lekko podskakiwać. Zamachnął się sierpowym, ale chybił. Walnąłem go jeszcze raz. Zatoczył się, ale nie upadł. Był twardym, ulicznym gliniarzem.

– Jestem pod wrażeniem – zadrwiłem. – Ale powinieneś był leżeć.

Na podwórze wbiegła Betsey.

– Alex!

Macdougall wyprowadził niezły cios, choć trochę sygnalizowany. Ześliznął się po mojej skroni. Gdybym dostał, poczułbym to uderzenie.

– Coraz lepiej – pochwaliłem. – Odciąż pięty, Brian.

– Alex! – zawołała znów Betsey. – Załatw go, do jasnej cholery! Już!

Chciałem jeszcze chwilę powalczyć na ringu. Obaj na to zasługiwaliśmy. Znów się zamachnął sierpowym. Zrobiłem unik i nie trafił. Już się zmęczył.

– Nie jestem twoją żoną ani córką, Macdougall – powiedziałem. – Ja oddaję ciosy.

– Pierdol się! – warknął. Był spocony i ledwo dyszał.

– Ty jesteś Supermózgiem, Brian? – zapytałem. – Ty zabiłeś tamtych ludzi?

Nie odpowiedział, więc przyłożyłem mu mocno w żołądek. Zgiął się i skrzywił z bólu.

Betsey podeszła do nas. Dołączyło do niej kilku agentów. Przyglądali się tylko. Wiedzieli, o co mi chodzi. Chcieli, żebym mu dołożył.

– Poruszaj się na palcach, nie na piętach – podpowiedziałem Macdougallowi.

Coś zamruczał. Nic nie zrozumiałem. Nieważne. Nie obchodziło mnie, co ma do powiedzenia. Jeszcze raz walnąłem go w brzuch.

– Widzisz? Osłaniaj tułów. Tego samego uczę moje dzieci.

Znów trafiłem go w żołądek. Facet był nabity. Mój cios wylądował jak na worku treningowym. Przyjemne uczucie. Zakończyłem walkę wysokim, prawym hakiem na szczękę. Macdougall padł twarzą w trawę i już nie wstał.

Stanąłem nad nim. Trochę się spociłem i lekko sapałem.

– Zadałem ci pytanie, Macdougall. Ty jesteś Supermózgiem?

Rozdział 87

Następne dwa dni były męczące i zniechęcające. Pięciu detektywów siedziało w więzieniu miejskim na Foley Square. Trzymali tam czasem kapusiów i podejrzanych gliniarzy dla ich własnego bezpieczeństwa.

Przesłuchałem całą piątkę. Zacząłem od najmłodszego, Vincenta O’Malleya, a skończyłem na przywódcy, Brianie Macdougallu. Nikt nie przyznał się do porwania autokaru w Waszyngtonie.

Kilka godzin po wstępnym przesłuchaniu Macdougall poprosił o rozmowę ze mną.

Kiedy wprowadzono go do pokoju przesłuchań na Foley Square, odniosłem wrażenie, że coś się zmienia. Poznałem to po jego minie. Był wyraźnie zdenerwowany.

– Jest inaczej, niż sądziłem, że będzie. Chodzi mi o więzienie. Siedzę tu po niewłaściwej stronie stołu. To defensywna gra, sam wiesz. To ty atakujesz i przerzucasz piłkę nad siatką.

– Napijesz się czegoś zimnego? – zapytałem.

– Zapaliłbym.

Kazałem przynieść papierosy. Ktoś podrzucił mi paczkę marlboro i natychmiast zniknął. Macdougall zaciągał się z taką rozkoszą, jakby palenie marlboro było największą przyjemnością, jaką życie mogło mu ofiarować. Może w tym momencie rzeczywiście było.

Obserwowałem jego oczy. Miał bez wątpienia inteligentne spojrzenie. Na pewno potrafił myśleć. Supermózg? Czekałem cierpliwie, aż mi powie, o co mu chodzi. Po to tu przyszedł.

– Mnóstwo razy widziałem, jak to robią inni – odezwał się w końcu zza kłębów dymu. – Ty umiesz słuchać. Nie popełniasz błędów.

Zapadła krótka cisza. Obaj mieliśmy dużo czasu.

– Czego ode mnie chcesz? – zapytałem wreszcie.

– Dobre pytanie – odparł. – Niedługo do tego dojdę. Wiesz, na początku byłem porządnym gliniarzem. Kiedy jeszcze wierzyłem, że warto się starać.

Uśmiechnąłem się lekko. Starałem się nie być zbyt miły.

– Postaram się to zapamiętać.

– Co cię kręci? – spytał Macdougall.

Był wyraźnie ciekaw, co odpowiem. Może go bawiłem. Choć podejrzewałem, że raczej w coś ze mną gra. Na razie mogłem mu na to pozwolić.

Przez palce sączył mu się dym. Westchnął głośno.

– Pytałeś, czego chcę. Powtarzam: dobre pytanie. Zawsze dbałem i dbam o własny interes. Powiem ci, o co mi chodzi.

Wiedziałem z doświadczenia, że lepiej słuchać, niż mówić.

– Po pierwsze, przy porwaniu autokaru nikt nie ucierpiał. Nigdy nie zrobiliśmy nikomu krzywdy.

– A rodzina Buccierich? James Bartlett? Collins?

Pokręcił głową.

– To nie moja robota i dobrze o tym wiesz.

Miał rację. Nie wierzyłem, że oni to zrobili. To nie było w ich stylu. Poza tym mieli alibi na tamte dni. Pracowali.

– W porządku. Co dalej? Wiesz, że chcemy dostać faceta, który zorganizował napady na banki.

– Wiem. I mam propozycję. Dla was ciężką do przełknięcia, ale negocjacje nie wchodzą w grę. Chcę mieć z wami najlepszą umowę, jaką kiedykolwiek widziałem w mojej karierze gliniarza. To znaczy, pełna ochrona świadka w takim klubie wiejskim jak Greenhaven. I siedzę maksimum dziesięć lat. Potem znikam. Taki układ zawarto kiedyś w sprawie o morderstwo. Wiem, co można, a czego nie można zrobić.

Nie odezwałem się. Nie musiałem. Macdougall wiedział, że sam nie podejmę decyzji.

– A co za to dostaniemy? – zapytałem.

Spojrzał mi prosto w oczy.

– Jego. Faceta, który zaplanował wszystkie skoki i nazywa siebie Supermózgiem. Wiem, gdzie go znaleźć.

Część piąta

Wszystko się wali

Rozdział 88

Ludzie z FBI, policji nowojorskiej i departamentu sprawiedliwości naradzali się, co odpowiedzieć na propozycję Macdougalla. Byłem pewien, że przynajmniej do poniedziałku nic nie postanowią.

O czwartej trzydzieści po południu odleciałem do Waszyngtonu. Betsey Cavalierre i Michael Doud zostali w Nowym Jorku na wypadek, gdyby zapadła jakaś decyzja.

Ja miałem do załatwienia własną ważną sprawę. Tego wieczoru poszedłem z dziećmi i babcią do kina na Gwiezdne wojny: Część Pierwsza – Mroczne Widmo. Film podobał się nam, choć liczyliśmy na większą rolę Samuela L. Jacksona. Zauważyłem subtelną zmianę w stosunkach między rodzeństwem. Od czasu choroby Jannie, Damon miał do niej dużo więcej cierpliwości, a ona mniej mu dokuczała. Oboje bardzo wydorośleli w ciągu ostatnich kilku tygodni. Wyglądało na to, że stawali się parą przyjaciół. Miałem nadzieję, że tak pozostanie na zawsze.

W niedzielę rano postanowiłem z nimi szczerze porozmawiać. Skorzystałem z dobrych rad babci, co powinienem im powiedzieć. Ona sama zareagowała w sposób typowy dla niej. Jest jej strasznie przykro z powodu tego, co zaszło między mną i Christine. A co do małego Aleksa, nie może się po prostu doczekać jego przybycia.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: