Rozdział 10
Około siódmej wieczorem postanowiliśmy z Sampsonem zrobić przerwę na kolację. Przewidywaliśmy, że będziemy pracować do późna, pewnie dłużej niż do północy. Ta sprawa tego wymagała. Pojechałem do domu, żeby coś zjeść z dziećmi i babcią.
Chwaliłem, to co przyrządziła, ale nawet nie czułem smaku. Nie mogłem przestać myśleć o Christine. Zbyt mądre to nie było.
Umówiliśmy się z Sampsonem na dziesiątą wieczorem. Zamierzaliśmy przesłuchać paru typów, których łatwiej znaleźć po zmroku. Piętnaście po dziesiątej znów jechaliśmy moim samochodem przez Southeast.
Sampson zauważył naszego znajomego kapusia – drobnego handlarza prochami. Darryl Snow sterczał z kolesiami przed barem z grillem, który ciągle zmieniał nazwę. Teraz nazywał się „Tak było”.
Wyskoczyliśmy z Sampsonem z porsche i podbiegliśmy do Snowa. Nie miał dokąd uciec. Jak zwykle, był odstawiony w swoim dealerskim stylu: purpurowe, nylonowe szorty na niebieskich, nylonowych spodniach, koszulka polo, kurtka od Tommy’ego Hilfigera i ciemne okulary od Oakleya.
– Cześć, bałwanie – powitał go swoim basem Sampson. – Roztapiasz się.
Kumple Snowa wybuchnęli śmiechem. Darryl miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, a nie ważył chyba więcej niż pięćdziesiąt pięć kilogramów. Nawet w swoich ciuchach z markowymi metkami.
– Przejdźmy się, Darryl – powiedziałem. – Musimy pogadać. I bez dyskusji.
Potrząsnął głową jak maskotka na desce rozdzielczej samochodu, ale poszedł ze mną.
– Nie chcę z tobą gadać, Cross.
– Co wiesz o Errolu i Brianne Parker? – zapytałem, kiedy oddaliliśmy się od jego towarzystwa.
Popatrzył na mnie i zmarszczył brwi. Głowa nadal mu podskakiwała.
– Ty chajtnąłeś się z jego siostrą czy ja? Więc dlaczego pytasz mnie, człowieku? Czego się ciągle czepiasz?
– Errol już nie widuje się z rodziną. Nie ma czasu, pruje banki. Gdzie on jest, Darryl? W tej chwili Sampson i ja nie jesteśmy ci nic winni. A kręcisz się w niebezpiecznej okolicy.
Spojrzał w światła lamp ulicznych.
– Mnie to pasuje.
Złapałem go za kurtkę.
– Do czasu, Darryl. Dobrze o tym wiesz.
Snow pociągnął nosem i zaklął cicho.
– Słyszałem, że Brianne ma metę w tym starym osiedlu przy Pierwszej Alei. W tych ruinach ze szczurami. Ale nie wiem, czy jeszcze tam jest. To tyle, słowo.
Uniósł otwarte dłonie.
Sampson podkradł się do niego z tyłu i krzyknął: Bu!
Darryl prawie skoczył w górę.
– Pomógł nam? – zapytał Sampson. – Trochę jakby nerwowy.
– Pomogłeś nam? – spytałem Snowa.
Skrzywił się żałośnie.
– Powiedziałem, gdzie może być Brianne Parker, czy nie? Pojedźcie i sprawdźcie. I odwalcie się ode mnie. Nie straszcie ludzi. Wy dwaj jesteście jak The Blair Witch Project, człowieku. Albo jeszcze gorsi.
Sampson wyszczerzył zęby.
– Dużo gorsi, Darryl. Blair Witch to tylko film. My jesteśmy prawdziwi.
Rozdział 11
– Nie cierpię tego całego nocnego gówna – poskarżył się Sampson, kiedy dotarliśmy na piechotę do osiedla przy Pierwszej Alei. Przed nami majaczyły opuszczone domy czynszowe, w których mieszkali bezdomni i ćpuny. Jeżeli w stolicy Ameryki można to nazwać mieszkaniem.
– Noc żywych trupów – wymruczał Sampson.
Miał rację. Typy wokół nas wyglądały jak zombie.
– Errol Parker? Brianne Parker? – mówiłem cicho, mijając ponurych mężczyzn o zapadłych, nie ogolonych twarzach. Nikt się nie odzywał. Większość nawet nie patrzyła na mnie i Sampsona. Wiedzieli, że jesteśmy glinami.
– Dzięki za pomoc. Bóg z wami – powiedział w końcu Sampson.
Zaczęliśmy przeszukiwać każdy budynek, piętro po piętrze, od piwnicy po dach. Ostatni wyglądał na zupełnie pusty, co wcale nie dziwiło: był najbrudniejszy i rozsypywał się.
– Ty pierwszy – warknął Sampson. Było późno i stracił humor.
Miałem latarkę, więc ruszyłem przodem. I tym razem najpierw zeszliśmy do piwnicy. Poplamiona, betonowa podłoga, wszędzie gęsty kurz i pajęczyny. Otworzyłem nogą drewniane drzwi. Usłyszałem gwałtowne drapanie gryzoni. Miotały się jak w pułapce. Oświetliłem wnętrze. Tylko kilka szczurów.
– Errol? Brianne? – zawołał do nich Sampson. Zapiszczały w odpowiedzi.
Przeszukując tak jak poprzednio kolejne piętra, dotarliśmy wreszcie na ostatnie. W budynku było wilgotno, śmierdziało moczem, kałem i pleśnią. Fetor nie do wytrzymania.
– Znam lepsze Holiday Inn – powiedziałem i Sampson w końcu się roześmiał.
Pchnąłem jakieś drzwi i poznałem po odorze, że znaleźliśmy zwłoki. Skierowałem latarkę w dół i zobaczyłem Brianne i Errola. Już nie wyglądali jak ludzie. W budynku było ciepło i proces rozkładu postępował szybko. Oceniłem, że nie żyją co najmniej od dwudziestu czterech godzin, być może dłużej.
Obejrzałem Errola, potem jego żonę. Westchnąłem ciężko. Maria lubiła swojego przyrodniego brata. Mój syn Damon, kiedy był mały, nazywał go wujkiem.
Rogówki oczu Brianne wyglądały jak przy katarakcie. Miała szeroko otwarte usta i obwisłą szczękę. Errol tak samo. Pomyślałem o rodzinie zamordowanej w Silver Spring. Z jaką kategorią zabójców mamy do czynienia? Dlaczego zabili Parkerów?
Brakowało górnej części ubrania Brianne. Nigdzie w pokoju jej nie zauważyłem. Dżinsy ściągnięto do połowy – widać było czerwone majtki i uda.
Zastanawiałem się, co to znaczy. Zabójca zabrał część jej rzeczy? Po mordercy zjawił się tu ktoś inny? Dobrał się do martwej Brianne? A może zrobił to morderca?
Sampson miał niepewną minę. Sprawiał wrażenie zaintrygowanego.
– To nie wygląda na przedawkowanie – stwierdził. – Za gwałtowna śmierć. Musieli cierpieć.
– Chyba ich otruli, John – odrzekłem cicho. – Może ktoś chciał, żeby cierpieli.
Zadzwoniłem do Kyle’a Craiga i powiedziałem mu o Parkerach. Rozwiązaliśmy część sprawy napadu na bank w Silver Spring. Ale przynajmniej jeden zabójca nadal był na wolności.
Rozdział 12
Pospieszna autopsja potwierdziła moje podejrzenia: Parkerów otruto. Potężna dawka anektyny spowodowała gwałtowny skurcz mięśni i zatrzymanie serca. Truciznę zmieszano z chianti. Brianne została zgwałcona po śmierci. Co za szambo.
Spędziliśmy z Sampsonem kilka następnych godzin na rozmowach z włóczęgami, bezdomnymi i ćpunami mieszkającymi w opuszczonym osiedlu. Nikt nie przyznał się do znajomości z Parkerami. Nikt nie widział żadnych obcych w budynku, gdzie ukrywała się zamordowana para.
W końcu pojechałem do domu, żeby się trochę przespać. Ale nie mogłem zasnąć. Ciągle myślałem o Christine i małym Aleksie. Wstałem i zszedłem na dół. Była czwarta rano.
Na drzwiach lodówki zobaczyłem nową notatkę babci: „Nigdy nie pragnęła być białą, by zaistnieć; marzyła tylko o tym, żeby być ciemniejszą”. Wyjąłem z lodówki piwo korzenne Stewart i wyszedłem z kuchni. W głowie tłukły mi się słowa z kartki babci.
Włączyłem i wyłączyłem telewizor. Siadłem do pianina i zagrałem najpierw Crazy For You, potem trochę Debussy’ego. Później Moonglow. Ten kawałek przypomniał mi najlepsze czasy z Christine. Zastanawiałem się, jak moglibyśmy wszystko naprawić. Od jej powrotu do Waszyngtonu starałem się, jak umiałem. Odpychała mnie. Łzy napłynęły mi do oczu, otarłem je. Odeszła. Muszę zacząć od nowa. Tylko nie byłem pewien, czy potrafię.
Zaskrzypiała podłoga. W progu stała babcia z dwiema parującymi filiżankami na tacy.
– Usłyszałam Clair de Lune. Zagrałeś to bardzo ładnie.
Podała mi kawę, usiadła w wiklinowym fotelu bujanym obok pianina i zaczęła powoli sączyć swoją.
– Rozpuszczalna? – zapytałem dla żartu.
– Jak znajdziesz w mojej kuchni kawę rozpuszczalną, dam ci ten dom.
– Jest mój – przypomniałem jej.
– To ty tak uważasz, chłopcze. Koncert o wschodzie słońca? Z jakiej okazji?
– Przed wschodem słońca – poprawiłem ją. – Nie mogę spać. Mam koszmary. Kiepska noc i kiepski poranek, jak na razie. Ale dobra kawa.