Rozdział 18

– Wszystko dobrze, córeczko. Wszystko będzie dobrze.

Minęły dwie czy trzy straszne minuty. Wcale nie było dobrze. Wręcz odwrotnie, wszystko było tak przerażające, jak tylko być mogło. Jannie posiniały wargi i zaczęła się ślinić. Potem puścił jej pęcherz i zsiusiała się na podłogę. Nadal nie mogła mówić.

Wysłałem Damona na górę, żeby wezwał pomoc. Karetka przyjechała w niecałe dziesięć minut po tym, jak atak ustał. Modliłem się, żeby nie było następnego.

Do piwnicy wpadło dwoje techników pomocy doraźnej. Wciąż klęczałem obok Jannie. Trzymałem ją za jedną rękę, babcia za drugą. Podłożyliśmy jej poduszkę pod głowę i przykryliśmy kocem. To jakiś obłęd, myślałem. To nie może być prawda.

– Wszystko dobrze, kochanie – pocieszyła ją cicho babcia.

Jannie w końcu spojrzała na nią.

– Wcale nie.

Była już całkiem przytomna i bała się. Wstydziła się też, że zrobiła siusiu. Wiedziała, że dzieje się z nią coś dziwnego i strasznego. Technicy byli delikatni i przyjaźni. Zmierzyli Jannie gorączkę, sprawdzili tętno i ciśnienie krwi. Potem jeden podłączył ją do kroplówki, drugi do aparatu tlenowego.

Serce nadal mi waliło. Myślałem, że za chwilę też przestanę oddychać.

Opowiedziałem im dokładnie, co się stało.

– Wygląda na atak padaczki – uznała miła, zielonooka kobieta. – Możliwe, że od ciosu. Nawet jeśli nie był mocny, ale zadany pod pechowym kątem. Zabierzemy ją do szpitala Świętego Antoniego.

Skinąłem głową. Potem patrzyłem ze zgrozą, jak przypinają moją małą córeczkę do noszy i zabierają do karetki. Trzęsły mi się nogi. Zdrętwiało mi całe ciało i miałem zawężone pole widzenia.

– Włączycie syrenę? – szepnęła Jannie, kiedy para techników lokowała ją w tylnej części samochodu. – Proszę.

Włączyli. Wyła przez całą drogę do szpitala. Wiem, bo pojechałem z Jannie.

To było najdłuższa jazda w moim życiu.

Rozdział 19

W szpitalu zrobili Jannie elektroencefalografię i na tyle dokładne badania neurologiczne, na ile pozwalała pora dnia. Skontrolowali nerwy czaszki. Kazali jej chodzić w linii prostej i skakać na jednej nodze, żeby sprawdzić, czy nie ma ataksji. Wykonywała polecenia i wyglądało na to, że czuje się lepiej. Ale wciąż obserwowałem ją z obawą.

Tuż po zakończeniu badań dostała drugiego ataku. Trwał dłużej i był bardziej gwałtowny niż pierwszy. Nie mogłoby być gorzej, gdyby zdarzyło się to mnie. Kiedy atak minął, dali jej dożylnie valium. Otoczono ją troskliwą opieką, co także mnie jednak niepokoiło. Pielęgniarka zapytała, czy nie zauważyłem wcześniej jakichś objawów, na przykład zaburzeń wzroku, bólów głowy, nudności lub braku koordynacji ruchowej. Nie zauważyłem. Babcia też nie.

Doktor Bone, lekarka z sali pomocy doraźnej, poprosiła mnie na bok.

– Zatrzymamy ją na noc na obserwację, detektywie Cross. Chcemy zachować szczególną ostrożność.

– Dobrze – zgodziłem się. Ręce mi się trochę trzęsły.

– Możliwe, że zostanie tu dłużej – dodała doktor Bone. – Musimy zrobić dalsze badania. Nie podoba mi się, że miała drugi atak.

– Oczywiście, pani doktor. W porządku. Mnie też się to nie podoba.

Na trzecim piętrze było wolne łóżko. Babcia i ja odprowadziliśmy Jannie na górę. Przepisy szpitalne wymagały, żeby jechała na wózku, ale musiałem go pchać. W windzie wyglądała na bardzo wyczerpaną, nie pytała mnie o nic, milczała przez cały czas. Odezwała się dopiero wtedy, gdy znaleźliśmy się na sali i zostaliśmy sami za parawanem.

– Okay, tato. Powiedz prawdę. Musisz mi powiedzieć wszystko.

Wziąłem głęboki oddech i wytłumaczyłem jej, co się stało.

Zmarszczyła brwi.

– Damon ledwo mnie dotknął.

Potem popatrzyła mi w oczy.

– Okay. Ale to chyba nic strasznego, co? Przecież ciągle jestem na planecie Ziemia. Przynajmniej na razie.

– Nie mów tak – odparłem. – To nie jest śmieszne.

– Okay. Nie będę cię straszyć – szepnęła.

Wzięła mnie za rękę. Po kilku minutach spała.

Część druga

Listy z pogróżkami

Rozdział 20

Nikt nie wiedział, co się dzieje ani dlaczego.

Uwielbiał to. Napawał się poczuciem wyższości. Wszyscy byli takimi bezradnymi głupcami.

Sprawy szły doskonale. W skali numerycznej na 9,9999 z 10. Supermózg był pewien, że nie popełnił żadnego istotnego błędu. Szczególną satysfakcję dał mu napad na bank w Falls Church, zwłaszcza cztery zagadkowe morderstwa.

Przeżywał każdą sekundę krwawej zbrodni, jakby w niej uczestniczył zamiast tych szczęściarzy, panów Czerwonego, Białego, Niebieskiego i panny Zielonej. Wyobrażał sobie sceny w domu dyrektora i zabójstwa w banku. Sprawiało mu to ogromną przyjemność, czynił to wielokrotnie, ten scenariusz wciąż był pasjonujący, nie znudził mu się wcale. Artyzm i symbolika morderstw utwierdzały go w przekonaniu o własnej inteligencji, o słuszności jego rozumowania.

Uśmiechnął się na wspomnienie telefonu do komendy policji z informacją o napadzie. To on zadzwonił. Chciał, żeby ludzie należący do personelu First Union zginęli. Właśnie o to mu chodziło, do cholery! Czy nikt jeszcze tego nie zrozumiał?

Musiał teraz zwerbować następną grupę, najważniejszą, i taką najtrudniej było znaleźć. Potrzebował wyjątkowo zdolnego i w pełni samodzielnego zespołu, a taki mógł być dla niego niebezpieczny. Dobrze wiedział, że ludzie inteligentni często mają silną i nieokiełznaną osobowość. Jak on sam.

Przeglądał na ekranie komputera nazwiska potencjalnych kandydatów. Studiował ich portrety psychologiczne, sprawdzał kartoteki kryminalne. I nagle w to ponure, deszczowe popołudnie natknął się na grupę, która tak różniła się od innych, jak on od reszty ludzkości.

Dlaczego? Bo jej członkowie nie mieli żadnych kartotek kryminalnych. Nigdy ich na niczym nie złapano i nigdy o nic nie podejrzewano. Dlatego też tak trudno było mu ich znaleźć. Wydawali się idealnymi wykonawcami jego doskonałego, mistrzowskiego planu.

Nikt się nawet nie domyślał, co miało się wydarzyć.

Rozdział 21

O dziewiątej rano spotkałem się z neurologiem, Thomasem Petito. Wyjaśnił mi cierpliwie, jakie badania przejdzie Jannie. Chciał najpierw wyeliminować niektóre z możliwych przyczyn ataków. Powiedział, że martwienie się nic nie pomoże, że Jannie jest w dobrych rękach, jego rękach, i że najlepiej zrobię, jeśli przestanę się niepotrzebnie zadręczać, pojadę do pracy i zniknę mu z oczu.

Tego popołudnia po lunchu z Jannie pojechałem drogą I-95 South do Quantico. Musiałem się zobaczyć z najlepszymi technikami i psychologami FBI, a tacy są właśnie tam. Nie chciałem zostawiać Jannie u Świętego Antoniego, ale była z nią babcia, a badania wyznaczono dopiero na następny ranek.

Kyle Craig zadzwonił do mnie, gdy byłem jeszcze w szpitalu, i zapytał o Jannie. Naprawdę się przejął. Potem powiedział, że ma na karku departament sprawiedliwości, bankierów i media. FBI przeczesywało większą część Wschodniego Wybrzeża, ale na razie bez rezultatu. Sprowadził nawet samolotem jednego z agentów, którzy w połowie lat osiemdziesiątych wytropili mistrza napadów na banki, Josepha Dougherty’ego.

Kyle oznajmił mi, że śledztwem kieruje starsza agentka Cavalierre. Nie zdziwiło mnie to szczególnie. Zrobiła na mnie wrażenie jednego z najbardziej bystrych i energicznych agentów Biura, jakich znałem.

Agent z zespołu, który schwytał Dougherty’ego, nazywał się Sam Withers. Kyle, Cavalierre i ja spotkaliśmy się z nim w sali konferencyjnej Kyle’a w Quantico. Withers miał teraz dobrze po sześćdziesiątce, był już na emeryturze i powiedział nam, że dużo gra w golfa w okolicach Scottsdale. Przyznał, że od kilku lat mało się interesuje skokami na banki, ale ostatnie krwawe napady przyciągnęły jego uwagę.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: