Betsey Cavalierre przeszła od razu do rzeczy.
– Sam, czytałeś w naszych biuletynach o Citibanku i First Union?
– Jasna sprawa. Nawet kilka razy. W drodze tutaj.
Withers przesunął dłonią po krótkim jeżyku na głowie. Był muskularnym facetem i ważył na oko co najmniej sto dziesięć kilo. Przypominał mi takich emerytowanych baseballistów, jak Ted Klusewski czy Ralph Kiner.
– I co o tym myślisz? – zapytała Betsey byłego agenta. – Widzisz jakiś związek między dawnymi skokami i obecnym bajzlem?
– Żadnego. Dougherty i Connor nie mieli gwałtownych charakterów. Byli w zasadzie drobnymi, małomiasteczkowymi przestępcami. „Stara szkoła”, jak to mówią. Nawet zakładnicy nazywali ich „sympatycznymi” i „grzecznymi”. Connor zawsze dokładnie tłumaczył, że nie zamierza okraść ich domów ani zrobić im krzywdy. On i Dougherty nienawidzili banków i towarzystw ubezpieczeniowych. O to samo może chodzić typom, których szukacie.
Withers mówił dalej, snuł wspomnienia i domysły, wymawiając słowa w charakterystyczny dla Środkowego Zachodu miękki, senny sposób. Siedziałem z tyłu, słuchałem go i myślałem o tym, co powiedział przed chwilą. Istotnie, może ktoś inny także nienawidził banków i towarzystw ubezpieczeniowych. Albo raczej bankierów i ich rodzin. Te napady mogły być sprawką kogoś, kto żywił głęboką urazę do nich. To miało pewien sens. Domniemanie tak samo prawdopodobne, jak wszystkie inne, które braliśmy dotąd pod uwagę.
Po wyjściu Sama Withersa porównaliśmy podobne sprawy z obecną. Zainteresowała mnie szczególnie jedna, duży skok pod Filadelfią w styczniu. Dwaj bandyci porwali męża i synka dyrektorki banku. Zagrozili, że mają bombę i wysadzą zakładników w powietrze, jeśli nie otworzy skarbca.
– Rozmawiali ze sobą przez walkie-talkie i też mieli skaner policyjny. Coś takiego jak w First Union – zakomunikowała Betsey wpatrzona w swe obszerne notatki. – To mogą być ci sami.
– Użyli wtedy przemocy? – zapytałem.
Pokręciła głową, odrzucając na bok grzywę ciemnych, lśniących włosów.
– Nie.
Mimo zaangażowania całego FBI i setek lokalnych komend policji staliśmy w miejscu. Coś było nie tak. Wciąż nie potrafiliśmy myśleć jak zabójcy.
Rozdział 22
Wróciłem do Świętego Antoniego około czwartej trzydzieści po południu. Ku mojemu zaskoczeniu, w sali Jannie zastałem tylko babcię i Damona. Siedzieli i czytali. Babcia powiedziała, że na polecenie doktora Petito Jannie zabrali na badania.
Przywieźli ją z powrotem za piętnaście piąta. Wyglądała na zmęczoną. Była za mała na tak ciężkie przeżycia. Ona i Damon nigdy nie chorowali, nawet jako niemowlęta, więc tym większy szok musiała teraz przeżyć.
Kiedy wjechała na wózku do sali, Damon nagle zaniemówił. Ja też.
Jannie popatrzyła na nas.
– Przytul nas jak niedźwiedź, tato – poprosiła. – Jak wtedy, kiedy byliśmy mali.
Przypomniałem sobie, co czułem, trzymając oboje w ramionach w tamtych czasach. Zrobiłem, o co prosiła.
Gdy babcia wróciła ze spaceru po korytarzu, wciąż jeszcze tuliłem ich do siebie. Przyprowadziła kogoś.
Do sali weszła Christine. Była w srebrzystej bluzce, granatowej spódnicy i takich samych pantoflach. Musiała przyjechać do szpitala prosto ze szkoły. Zachowywała pewien dystans wobec mnie, ale przynajmniej odwiedziła Jannie.
– Rodzina w komplecie – powiedziała. Przez cały czas unikała mojego wzroku. – Szkoda, że nie wzięłam aparatu.
– My zawsze jesteśmy razem – odparła Jannie.
Trochę rozmawialiśmy, ale głównie słuchaliśmy opowieści Jannie o ciężkim dniu. Wydała mi się nagle zupełnie bezbronna. O piątej dostała obiad. Zamiast się skarżyć na kiepskie jedzenie szpitalne, porównywała je ze swoimi ulubionymi potrawami babcinej roboty i uznała, że jest lepsze.
Wszyscy się śmiali oprócz babci, która udawała obrażoną. Spojrzała na Jannie złym wzrokiem.
– Po twoim powrocie do domu możemy zamawiać jedzenie w szpitalu. Zaoszczędzi mi to mnóstwa pracy i nerwów.
– Ale ty lubisz pracować – odrzekła Jannie. – I uwielbiasz się denerwować.
– Prawie tak bardzo, jak ty lubisz się ze mną drażnić – skontrowała babcia.
Kiedy Christine zbierała się już do wyjścia, pielęgniarka przyniosła z dyżurki telefon. Powiedziała, że ktoś chce pilnie rozmawiać z detektywem Crossem. Jęknąłem i pokręciłem głową. Wszyscy na mnie patrzyli, kiedy brałem słuchawkę.
– Okay, tato – uspokoiła mnie Jannie.
Dzwonił Kyle Craig. Miał złe wiadomości.
– Jestem w drodze do filii banku First Virginia w Rosslyn – usłyszałem. – Znów to samo, Alex.
Babcia przeszyła mnie morderczym spojrzeniem. Christine odwróciła wzrok. Czułem się winny i było mi wstyd, a przecież nie zrobiłem nic złego.
– Muszę wyskoczyć na godzinkę – odezwałem się w końcu. – Przepraszam.
Rozdział 23
Za szybko to szło – jeden napad po drugim, jak przewracające się domino. Kimkolwiek był ten, kto stał za tym wszystkim, zależało mu widocznie bardzo na tym, żebyśmy nie zdążyli pomyśleć, złapać oddechu, zorganizować się.
Ze szpitala do Rosslyn miałem tylko piętnaście minut jazdy. Nie wiedziałem, co tam zastanę. Ślady brutalnej zbrodni, martwe ciała?
Filię First Virginia dzieliła jedna przecznica od centrali Bell Atlantic. Znów wolno stojący budynek. Czy to miało jakieś znaczenie dla bandytów? Możliwe. Tylko jakie? Te kilka tropów, na które dotychczas wpadliśmy, nigdzie nas nie doprowadziło. Przynajmniej nie mnie.
Po drugiej stronie ulicy zauważyłem Dunkin’ Donuts i Hity Wideo. Ludzie wchodzili i wychodzili. Przedmieście żyło normalnie, jakby nic się nie stało.
Ale stało się.
Na parkingu przed bankiem zobaczyłem cztery ciemne samochody. Domyśliłem się, że to FBI, i zatrzymałem się obok. Radiowozów na razie nie było. Kyle zadzwonił do mnie, ale nie ściągnął miejscowej policji. Zły znak.
Tylnego wejścia pilnował wysoki, chudy agent. Miał około trzydziestki, wyglądał na zdenerwowanego i przestraszonego. Pokazałem mu odznakę.
– Szef jest w środku, detektywie Cross – powiedział. – Czeka na pana.
Mówił z miękkim wirginijskim akcentem, jak Kyle.
– Są ofiary? – zapytałem.
Pokręcił podłużną, krótko ostrzyżoną głową. Starał się nie pokazać po sobie, że jest zdenerwowany, może przestraszony.
– Dopiero przyjechaliśmy. Jeszcze nie znam sytuacji. Starsza agentka Cavalierre kazała mi tu zaczekać. To jej dochodzenie.
– Tak, wiem.
Otworzyłem szklane drzwi. Przystanąłem na chwilę obok bankomatów, żeby się trochę skupić i przygotować. W holu zobaczyłem Kyle’a i Betsey Cavalierre.
Rozmawiali z siwym mężczyzną, który, sądząc po wyglądzie, mógł być dyrektorem filii lub jego zastępcą. Nie dostrzegłem żadnych ciał. Jezu, czy to możliwe?
Kyle zauważył mnie i natychmiast podszedł bliżej. Cavalierre nie odstępowała go na krok, jakby była do niego przyklejona.
– To cud, Alex – powiedział. – Nikt tu nie ucierpiał. Zabrali forsę i ulotnili się. Jedziemy do domu dyrektora. Jego żona i córka były zakładniczkami. Telefon nie odpowiada.
– Zawiadom miejscową policję, Kyle. Wyślą tam radiowozy.
– To tylko trzy minuty drogi stąd. Idziemy! – warknął.
On i agentka Cavalierre ruszyli w stronę wyjścia.