Sue Grafton
P Jak Przestępstwo
Przełożyła: Katarzyna Malita
KSIĄŻKĘ TĘ DEDYKUJĘ
policjantom z Santa Barbara i ich zmarłemu szefowi
Richardowi Brezie, prawnikom z Biura Szeryfa
Okręgowego w Santa Barbara, pracownikom Biura
Koronera Okręgowego oraz Harriet Miller, pani burmistrz
Santa Barbara, w podzięce za ich wiedzę, uczciwość,
Oddanie swojej pracy i wielkoduszność.
Podziękowania
Autorka pragnie wyrazić najszczersze podziękowania za nieocenioną pomoc następującym osobom: Stevenowi Humpreyowi, emerytowanemu kapitanowi Edowi Aastedowi i sierżantowi Brianowi Abbottowi, policjantom z Santa Barbara; Melindzie Johnson; adwokatom Jamiemu Raneyowi i Samowi Eatorowi; prywatnemu detektywowi Lynnowi McLareyowi; E. Robertowi Jonesowi; Hildy Hoffman z biura mera Santa Barbara; emerytowanemu patologowi kryminalnemu, doktorowi Robertowi Failingowi; Judy Cripen; Tracy Brown; Norowi Arnoldowi; Sheili Harker; pielęgniarkom Lynn Lazaro i Joyce Tevenan; Leslie Minschke; Ronowi Shenkmanowi z kancelarii Shenkman amp; Assocoates; Lornie Backus z Departamentu Demograficznego okręgu Santa Barbara; Johnowi Huntowi z Compu Vision i Jamiemu Clarkowi.
Specjalne podziękowania dla Alana Catesa, szefa Biura Prewencji Przestępstw Medycznych stanu Kalifornia.
1
W domu przy Old Resevoir Road trwały ostatnie prace wykończeniowe. Wyjeżdżając zza zakrętu, od razu dostrzegłam to miejsce, a sam budynek odpowiadał dokładnemu opisowi Fiony Purcell. Po prawej stronie zauważyłam fragment zbiornika wodnego, któremu ulica zawdzięcza swoją nazwę. Jezioro Brunswick wypełnia dno naturalnego wgłębienia terenu i przez wiele lat dostarczało miastu wody pitnej. W 1953 roku zbudowano drugi, większy zbiornik retencyjny i dziś Brunswick jest jedynie nieregularną błękitną plamką na mapach tego obszaru. Nie wolno tam pływać ani uprawiać sportów wodnych, a na jego spokojnej powierzchni znajdują wytchnienie ptaki podczas swoich dorocznych wędrówek. Jezioro otaczają surowe w wyglądzie wzgórza, a ich łagodne zbocza przechodzą w góry wytyczające północną granicę miasta Santa Teresa.
Zaparkowałam mojego volkswagena w wysypanej żwirem zatoczce i przeszłam przez ulicę. Usytuowana na zboczu działka nie była jeszcze zagospodarowana i na razie jedyną jej ozdobę stanowił kurz i porośnięte chwastami głazy. Przy ulicy stał wypełniony po brzegi ogromny kontener. Na ustawionych na podwórku tabliczkach wypisano nazwiska szefa budowy, malarza i architekta, choć pani Purcell szybko poinformowała mnie przez telefon, że ona sama jest autorką projektu domu. Projekt – jeśli tak można to w ogóle nazwać – na pewno spotkałby się z pełną aprobatą Ministerstwa Obrony: w bladym listopadowym słońcu na zbocze wzgórza pięła się konstrukcja złożona z surowych, niczym nieozdobionych betonowych klocków. Fasada przypominała bunkier i stanowiła ostry kontrast z eleganckimi domami w stylu hiszpańskim wznoszącymi się na sąsiednich posesjach. Gdzieś na tyłach domu musiał się znajdować podjazd prowadzący do garaży i na mały parking, lecz zdecydowałam się na schody wznoszące się stromo na zboczu. O szóstej rano przebiegłam jak zwykle pięć kilometrów, lecz zrezygnowałam z tradycyjnej piątkowej wizyty w siłowni, by zdążyć na to wczesne spotkanie. Była ósma rano i wchodząc na schody, czułam w mięśniach przebyty dystans.
Gdzieś za sobą usłyszałam szczekanie psa. Głębokie i gardłowe, niosło się echem w kanionie, przekazując całą psią radość i podniecenie spacerem. Kobiecy głos zawołał: „Trudy! Truuudy!”, lecz pies szczekał dalej. Nagle rozległ się przenikliwy głos gwizdka i młody wilczur zbiegł ze zbocza, pędząc prosto na mnie. Zatrzymałam się gotowa na bliskie spotkanie z zabłoconymi łapami, lecz dosłownie w ostatniej chwili ostry gwizdek raz jeszcze przeciął powietrze i pies pognał dalej. Ruszyłam w górę, zatrzymując się dwa razy na betonowych schodach, zanim dotarłam do tarasu z portykiem z wapienia ocieniającym wejście do domu. W udach czułam palący ból. Sapałam i dyszałam, a serce waliło mi w piersiach jak karabin maszynowy podczas natarcia. Mogłabym przysiąc, że tu na górze w powietrzu jest znacznie mniej tlenu, ale wspięłam się przecież tylko na wysokość drugiego piętra i nie mogłam znajdować się wyżej niż sto dwadzieścia metrów nad poziomem morza. Udając, że podziwiam widoki, odwróciłam się, żeby złapać oddech.
Z tej wysokości dostrzegłam lśniącą plamę Pacyfiku i jego linię brzegową, rozciągającą się w odległości mniej więcej ośmiu kilometrów. W przejrzystym powietrzu mogłam niemal dokładnie policzyć pasma górskie na wysepkach leżących w odległości dobrych czterdziestu kilometrów od brzegu. Tuż za mną nad szczytami gór gromadziły się chmury, a ich szybko przesuwający się po niebie ciemnoszary dywan niósł ze sobą zapowiedź burzy. Leżące sześćset kilometrów na północ San Francisco na pewno już odczuło jej skutki.
Kiedy zadzwoniłam do drzwi, oddychałam już spokojniej, a w myślach szybko przebiegłam wydarzenia, które mnie tu sprowadzały. Dziewięć tygodni temu zaginął były mąż Fiony, doktor Dowan Purcell. Fiona przysłała mi przez posłańca do biura szarą kopertę pełną wycinków z gazet opisujących to tajemnicze zniknięcie. Po raz pierwszy czytałam przesłane mi artykuły, siedząc wygodnie w obrotowym fotelu ze stopami opartymi o krawędź biurka. Fiona ułożyła wszystko w porządku chronologicznym, nie opatrzyła jednak żadnym komentarzem. Śledziłam całą tę historię w lokalnej prasie, lecz nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że zostanę w nią zamieszana. Doszłam do wniosku, że ponowna lektura wycinków może się okazać bardzo pomocna.
Zauważyłam, że w ciągu dziewięciu tygodni, które minęły od zaginięcia doktora, ton zamieszczanych w prasie artykułów uległ znacznej zmianie. Pierwsze trzy doby upłynęły w nastroju całkowitego zdumienia i zaskoczenia, po nich przyszły dni gorączkowych spekulacji, by w końcu ustąpić miejsca chłodnym doniesieniom z prowadzonego nadal śledztwa. W jego trakcie nie wypłynęło nic nowego, ale prawdę mówiąc, od samego początku prasa nie mogła liczyć na żadne rewelacje. Nic dziwnego, że zainteresowanie sprawą zaczęło słabnąć, a temperatura doniesień prasowych przypominała już tylko chłód listopadowego dnia. Niestety, taką już mamy naturę. Zagadki i tajemnice zdolne są przykuć naszą uwagę tylko na krótki czas, po czym muszą pogodzić się z faktem, że zdążyliśmy już sobie znaleźć zupełnie inny obiekt zainteresowań. Doktor Purcell zaginął w piątek 12 września, a długie artykuły relacjonujące to wydarzenie zamieniły się w pisane obojętnym tonem krótkie notatki zamieszczane gdzieś na obrzeżach stron. Nie brakowało w nich nowych szczegółów, ale musiały ustąpić miejsca innym, znacznie ciekawszym doniesieniom.
Sześćdziesięciodziewięcioletni doktor Purcell od 1944 roku praktykował w Santa Teresa jako lekarz rodzinny, a przez ostatnie piętnaście lat specjalizował się w geriatrii. W 1981 roku przeszedł na emeryturę. Sześć miesięcy później powierzono mu stanowisko administratora domu opieki Pacific Meadows, należącego do dwójki biznesmenów. W feralny piątkowy wieczór został w biurze do późna, by przejrzeć papiery związane z zarządzaniem powierzoną mu instytucją. Zgodnie z relacją świadków tuż przed dziewiątą wieczór zatrzymał się na chwilę w recepcji i pożegnał z dyżurującymi tam pielęgniarkami. O tej porze wszyscy pensjonariusze udali się już na spoczynek. Korytarze były puste, a drzwi do pokoi pacjentów zamknięto, by nie przeszkadzało im wpadające z holu światło. Doktor Purcell zatrzymał się na chwilę, by porozmawiać ze starszą pacjentką na wózku, która siedziała jeszcze w korytarzu. Po zwyczajowej wymianie grzeczności, która zgodnie z relacją kobiety nie trwała więcej niż minutę, doktor wyszedł przez frontowe drzwi i zniknął w mroku. Wsiadł do samochodu stojącego na zarezerwowanym dla niego miejscu w pomocnej części kompleksu i wyjechał z parkingu w Aksamitną Pustkę, z której już nigdy nie wrócił. Policja z Santa Teresa i pracownicy biura szeryfa okręgowego poświęcili sprawie mnóstwo czasu. Prawdę mówiąc, nie przychodziło mi do głowy nic, co drobiazgowi stróżowie prawa mogliby w swoim dochodzeniu pominąć.