Zadzwoniłam raz jeszcze. Fiona Purcell powiedziała mi przez telefon, że wyjeżdża z miasta. Wybierała się na pięć dni do San Francisco, by kupić tam meble i antyki dla klienta swojej firmy zajmującej się dekoracją wnętrz. Zgodnie z zamieszczonymi w prasie doniesieniami Fiona i doktor Purcell byli od lat rozwiedzeni. Zastanawiałam się, dlaczego zadzwoniła do mnie właśnie była, a nie obecna żona lekarza, Crystal.
Za szybą w drzwiach wejściowych pojawiła się twarz. Kiedy Fiona otworzyła drzwi, zauważyłam, że jest już ubrana do podróży. Miała na sobie dwurzędowy kostium w prążki z szerokimi klapami. Wyciągnęła rękę.
– Pani Millhone? Jestem Fiona Purcell. Przepraszam, że kazałam pani czekać, ale byłam na tyłach domu. Zapraszam do środka.
– Dziękuję. Jeśli ma pani ochotę, proszę mówić mi po imieniu, Kinsey. Miło mi panią poznać – odparłam.
Uścisnęłyśmy sobie dłonie i weszłam do holu. Uścisk Fiony był bardzo słaby, co zawsze zaskakuje u osoby, która sprawia wrażenie bardzo energicznej i zdecydowanej. Na pierwszy rzut oka uznałam, że musi być dobrze po sześćdziesiątce. Ufarbowane na ciemny brąz włosy zaczesywała na bok, a misternie skręcone loki przytrzymywały wysadzane kryształami górskimi grzebienie. Podobne fryzury uwielbiały gwiazdy filmowe w latach czterdziestych. Można się było spodziewać, że gdzieś w tle pojawi się zaraz John Agar lub Fred MacMurray w roli biedaczyny, który stał się ofiarą lisicy w marynarce o mocno wywatowanych ramionach.
– Możemy porozmawiać w salonie – powiedziała Fiona. – Mam nadzieję, że wybaczy pani ten bałagan.
W holu stały rusztowania, sięgające wysoko sklepionego sufitu. Schody i szeroki korytarz prowadzący na tyły domu chroniły wielkie płaty płótna. Przy schodach stał niski stolik i surowa w formie chromowana lampa. Wyglądało na to, że jesteśmy w domu same.
– Leci pani o dziesiątej? – spytałam.
– Proszę się tym nie przejmować. Na lotnisko jedzie się stąd tylko osiem minut, więc mamy co najmniej godzinę. Kawy? Właśnie zaparzyłam.
– Nie, dziękuję. Wypiłam już dwie i na jeden dzień wystarczy.
Fiona skręciła w prawo, ruszyłam więc za nią przez wielką połać betonu.
– Kiedy położą podłogę? – spytałam.
– To już jest podłoga.
– Aha – rzuciłam i postanowiłam nie pytać więcej o sprawy, o których nie mam bladego pojęcia.
Wnętrze domu pachniało wilgotnym gipsem i świeżą farbą. Wszystkie ściany lśniły bielą, a wysokie, strzeliste okna pozbawione były firanek i zasłon. Spojrzałam ukradkiem za siebie i dostrzegłam w głębi duży pokój, najprawdopodobniej jadalnię, jeszcze bez mebli, podzieloną plamami wpadającego do środka światła poranka.
W salonie Fiona wskazała gestem jeden z dwóch ogromnych, miękkich foteli, wyściełanych materiałem o neutralnym kolorze, który zlewał się w jedno z szarą betonową podłogą. Dużą część podłogi pokrywał szary dywan w czarne geometryczne wzory. Usiadłam jednocześnie z Fioną i patrzyłam, jak obrzuca otoczenie bacznym spojrzeniem estetki. Meble w salonie były niezwykłe: lekkie drewno, stal, surowe geometryczne kształty. Nad kominkiem wisiało olbrzymie okrągłe lustro w chromowanej oprawie. Na szklanym stoliku do kawy na srebrnej tacy stał wysoki dzbanek ze srebra i kości słoniowej, a obok niego dzbanuszek do kawy i cukiernica. Fiona napełniła swoją filiżankę.
– Lubi pani art deco?
– Niewiele wiem na ten temat.
– Zbieram jej okazy od lat. Dywan to Da Silva Bruhns, a to dzieło Wolfganga Trumpela, jeśli to nazwisko mówi pani cokolwiek – powiedziała, wskazując na serwis do kawy.
– Jest przepiękny – mruknęłam, nie mając pojęcia o czym mówi.
– Większość tych przedmiotów to pojedyncze egzemplarze, stworzone przez rzemieślników, którzy byli w swoich czasach mistrzami. Mogłabym wymieniać ich nazwiska bez końca, ale obawiam się, że nic pani nie powiedzą, jeśli nie zna pani tego okresu w sztuce. Zbudowałam ten dom, by móc zaprezentować moją kolekcję, ale kiedy tylko prace dobiegną końca, prawdopodobnie go sprzedam i zajmę się czymś innym. Jestem z natury bardzo niecierpliwa i chyba nie zostanę tu na dłużej.
Fiona miała bardzo wyraziste rysy: cienkie łukowate brwi i ciemne oczy, z siateczką zmarszczek rysującą się w kącikach. Wypiła łyk kawy, po czym wyjęła papierosa z leżącej na stoliku paczki. Jej zapalniczka była jednym z tych małych złotych cacek, które nie wydają prawie żadnego dźwięku, gdy otwiera się klapkę i kciukiem przesuwa małe kółeczko. Fiona zaciągnęła się głęboko papierosem i widać było, że poczuła wyraźną ulgę. Odchyliła głowę i wypuściła strużkę dymu prosto w sufit. Pocieszałam się w duchu, że po drodze do domu mogę cuchnący dymem żakiet zostawić w pralni.
– Nie wspominałam chyba o tym podczas naszej wcześniejszej rozmowy – powiedziała – ale pomysł naszego spotkania wyszedł od Dany Glazer. Kiedy pani ją znała, nazywała się jeszcze Dana Jaffe.
– A skąd pani ją zna?
– Pomagam jej odnowić dom. Jest teraz żoną jednego ze współpracowników Dowa, Joela Glazera. Jego pierwsza żona zmarła. Zna pani Joela? Jest wspólnikiem w firmie Century Comprehensive, do której należy między innymi sieć domów opieki.
– Znam to nazwisko z gazet. Nigdy go jednak nie poznałam – odparłam. Powoli zaczynałam rozumieć, jak do mnie trafiła, choć nadal nie bardzo wiedziałam, w czym mogę jej pomóc. Pierwszy mąż Dany Jaffe, Wendell, zaginął w 1979 roku, choć okoliczności tego wypadku – przynajmniej z pozoru – bardzo różniły się od sprawy doktora Purcella. Wendell Jaffe był potentatem w handlu nieruchomościami, który upozorował własną śmierć i pojawił się nagle w Meksyku niedługo po tym, jak „wdowa” odebrała kwotę pół miliona dolarów, na którą opiewała jego polisa na życie. Kiedy przygotowane przez niego oszustwo na wielką skalę zaczęło powoli wychodzić na jaw, Wendell, pozorując własną śmierć, chciał umknąć wymiarowi sprawiedliwości. Wszystko mogło się udać, ale w Meksyku zauważył go jeden z jego byłych znajomych. Mnie z kolei zatrudniła firma ubezpieczeniowa, by odzyskać swoje pieniądze. Zastanawiałam się, czy Fiona podejrzewa byłego męża o podobny plan.
Odstawiła filiżankę.
– Dostała pani wycinki?
– Wczoraj posłaniec przyniósł je do biura. Przeczytałam je wieczorem i jeszcze raz dziś rano. Policja przeprowadziła bardzo drobiazgowe śledztwo…
– Albo chce, żeby za takie je uważano.
– Nie jest pani zadowolona z jego postępów?
– Postępów! Jakich postępów? Dowana nie odnaleziono. Powiem pani, co osiągnęli: nic! Na pewno robią wszystko, co do nich należy – wydają oświadczenia, wyrażają troskę – ale to tylko wściekłość i wrzask, które nic nie znaczą *.
Nie zgadzałam się z jej opinią, ale postanowiłam jeszcze nie protestować. Moim zdaniem policjanci są rewelacyjni, ale po co się spierać? Chciała mnie wynająć, a ja zjawiłam się tutaj głównie po to, by się przekonać, czy w jakikolwiek sposób mogę się przyczynić do rozwikłania tej zagadki.
– Jakie są najnowsze doniesienia? – spytałam.
– Nikt nic o nim nie słyszał, przynajmniej o ile mi wiadomo. – Zaciągnęła się papierosem i strzepnęła popiół do ciężkiej kryształowej popielniczki. Jej ciemna szminka do ust zlewała się z meszkiem rosnącym nad górną wargą. Pozostawiła wyraźny odcisk na krawędzi filiżanki i na ustniku papierosa. Fiona nosiła ciężką, starą biżuterię: duże srebrne klipsy i pasującą do nich bransoletkę. Efekt był bardzo stylowy, ale wszystko w jej wyglądzie pachniało sprzedażą nieruchomości i markowymi sklepami. Chwilami wyglądała naprawdę uderzająco ze śladami dawnej urody, które za wszelką cenę starała się podkreślić. Zastanowiłam się, czy jeśli się pochylę w jej stronę, poczuję woń naftaliny i starych szaf, zmieszany z zapachem perfum z lat czterdziestych: Shalimar i Old Golds.
– Wie pani oczywiście, że jesteśmy rozwiedzeni – powiedziała, spuszczając nagle wzrok.
– Napisano o tym w jednym z artykułów, które mi pani przysłała. A jak się mają sprawy z jego obecną żoną?