Harlan Coben
Błękitna krew
Back spin
Przełożył Andrzej Grabowski
Podziękowania
Kiedy autor pisze o czymś, co uwielbia tak, jak wsuwanie języka w wentylator (mowa o golfie), potrzebuje nie lada pomocy. W związku z tym pragnę podziękować następującym osobom: Jamesowi Bradbeerowi Młodszemu, Peterowi Roismanowi, Maggie Griffin, Craigowi Cobenowi, Larry’emu Cobenowi, Jacobowi Hqye’owi, Lisie Erbach Vance, Frankowi Snyderowi, zarządowi rec.sports.golf, Knitwit, Sparkle Hayter, Anicie Meyer, licznym golfistom, którzy uraczyli mnie błyskotliwymi opowieściami (flaki z olejem), i oczywiście Dave’owi Boltowi. Choć Otwarte Mistrzostwa Stanów w golfie są autentycznym turniejem, a Merion prawdziwym klubem golfowym, książka ta jest fikcją literacką. Pozwoliłem sobie połączyć w niej różne miejsca, turnieje et cetera. Jak zwykle wszelkie błędy – rzeczowe i pozostałe – są sprawką wyżej wymienionych. Autor jest bez winy.
Rozdział 1
Przez kartonowy peryskop Myron Bolitar patrzył na gęstą ciżbę pociesznie ubranych widzów. Kiedy po raz ostatni korzystał z tej zabawki? Przypomniał sobie, jak wysyłał pieczęcie z pudełek po chrupkach śniadaniowych Cap’n Crunch. Wspomnienie to stanęło mu przed oczami niczym czarne plamki od patrzenia w słońce, po których boli głowa.
Obserwował w lusterku mężczyzn w pumpach – w pumpach, litości! – stojących nad małą białą kulką. Maniacy w pociesznych strojach mamrotali podekscytowani. Myron stłumił ziewnięcie. Mężczyzna w pumpach przykucnął. Po krótkiej przepychance wśród śmiesznie odzianego mrowia zaległa niesamowita cisza. Wszystko zamarło, tak jakby nawet drzewa, krzewy i starannie przystrzyżone źdźbła trawy wstrzymały pospołu oddech.
A potem ten w pumpach walnął w białą kulkę kijem.
Tłum zaszemrał sylabami niezrozumiałymi jak przekomarzanki dochodzące zza sceny w teatrze. Piłeczka wzbiła się w powietrze, pomruki się natężyły. Można już było rozróżnić słowa, a zaraz potem zdania: „Wyborne zagranie”, „Super uderzenie”, „Przepięknie strzelił”, „Kapitalnie kropnął”.
– Panie Bolitar?
Myron odjął peryskop od oczu. Z chęcią zawołałby „Peryskop w górę!”, gdyby nie obawa, że w snobistycznym dostojnym Klubie Golfowym Merion uznają to za dziecinadę. Szczególnie podczas Otwartych Mistrzostw Stanów. Spojrzał na rumianego jegomościa koło siedemdziesiątki.
– Pańskie spodnie – powiedział.
– Słucham?
– Boi się pan wpaść pod wózek golfowy? Pomarańczowo-żółte portki miały odcień o ton jaskrawszy od wybuchającej supernowej, ale ich właściciel bynajmniej nie wyróżniał się strojem. Większość widzów obudziła się widać z dylematem, w co się odziać, by pasowało do otoczenia jak pięść do nosa. Wielu wybrało oranże i zielenie, jakimi świecą najtandetniejsze neony. Dużym powodzeniem cieszył się też kolor żółty oraz dziwne odcienie fioletu, najczęściej w zestawieniach odrzuconych przez wszystkie pomponiarki ze szkół średnich na Środkowym Zachodzie. Czyżby kogoś tak zakłuło w oczy stworzone przez Boga naturalne piękno, że postanowił je zeszpecić? A może zadziałał tu inny mechanizm? Może owa papuzia konfekcja miała bardziej praktyczne źródło? Może w czasach, gdy zwierzęta biegały wolno, golfiści odstraszali ciuchami dziką faunę? Niezła teoria.
– Musimy porozmawiać – szepnął starszy pan. – W pilnej sprawie.
Jowialna krągłość jego policzków przeczyła błagalnemu spojrzeniu.
– Proszę – dodał, chwytając Myrona za rękę.
– O co chodzi?
Nieznajomy poruszył szyją, jakby uwierał go ciasny kołnierzyk.
– Jest pan agentem sportowym, prawda?
– Tak.
– Jest pan tu, żeby zdobyć klientów.
Myron zmrużył oczy.
– Skąd pan wie, że nie podziwiam fascynującego spektaklu, jakim są spacerujący dorośli?
Starszy pan nie uśmiechnął się, ale przecież golfiarze nie słyną z poczucia humoru. Znów poruszył szyją i przysunął się bliżej.
– Mówi panu coś nazwisko Coldren? – spytał schrypłym szeptem.
– Oczywiście – odparł Myron.
Gdyby zadano mu to pytanie wczoraj, nie wiedziałby, o kim mowa. Golfem interesował się średnio, a przez minione dwadzieścia lat Jack Coldren był graczem co najwyżej przeciętnym. Jednak po pierwszym dniu Otwartych Mistrzostw Stanów, na parę dołków przed końcem drugiej rundy, nieoczekiwanie wyprzedzał stawkę o imponujące osiem punktów.
– A czy wie pan, kim jest Linda Coldren?
To pytanie było łatwiejsze. Linda, żona Jacka Coldrena, od dziesięciu lat dominowała w światowym golfie kobiecym.
– Tak.
Nieznajomy pochylił się i znów poruszył szyją. Nie dość że irytująco, to zaraźliwie. Myron musiał walczyć z pokusą, żeby go zmałpować.
– Są w poważnych kłopotach – szepnął mężczyzna. – Jeżeli im pan pomoże, zyska nowych klientów.
– Jakich kłopotach?
Starszy pan rozejrzał się.
– Tu jest za dużo ludzi – rzekł. – Proszę ze mną. Czemu nie.
Myron wzruszył ramionami.
Odkąd zaciągnął go tu przyjaciel i partner w interesach, Windsor Horne Lockwood Trzeci, w skrócie Win, ten staruszek był pierwszą osobą, z którą nawiązał kontakt. Ponieważ turniej rozgrywano w Merion – macierzystym polu golfowym rodu Lockwoodów od jakiegoś miliarda lat – Win uznał, że to świetna okazja do zdobycia kilku doborowych klientów. Myron miał w tej mierze nieco inne zdanie. Od hord agentów sportowych, rojących się na zielonych łąkach klubu golfowego na podobieństwo szarańczy, odróżniała go, jak sądził, jawna niechęć do golfa, co nie stanowiło najlepszej reklamy w oczach wyznawców tego sportu. Myron Bolitar prowadził, mieszczącą się przy Park Avenue w Nowym Jorku, agencję RepSport MB. Jej powierzchnię dzierżawił od dawnego współlokatora z akademika, Wina, wielkiego bankiera inwestycyjnego, białego bogacza z dziada pradziada, do którego rodziny należała, mająca siedzibę na tejże Park Avenue, firma Lock-Horne Securities. Myron negocjował umowy ze sportowcami, Win, jeden z najbardziej szanowanych maklerów w kraju, zawiadywał ich finansami i inwestował pieniądze, resztą zaś zajmował się trzeci filar zespołu MB, Esperanza Diaz. Szli więc – cóż za patriotyzm – za chwalebnym przykładem trójpodziału demokratycznej amerykańskiej władzy.
Slogan reklamowy: Wybierz RepSport MB – konkurenci to kryptokomuszki.
Kiedy starszy pan prowadził Myrona wśród tłumu, kilku mężczyzn w zielonych marynarkach – modnych głównie na polach golfowych (jako strój maskujący na tle trawy?) – pozdrowiło go szeptami: „Moje uszanowanie, Bucky”, „Świetnie wyglądasz, Buckster”, „Doskonała pogoda na golfa, Buckaroo”. Ich wymowa zdradzała, że skończyli prywatne szkoły i są bogaczami, dla których „zima” i „lato” to czasowniki. Myron już miał zrobić uwagę o nazywaniu dorosłego mężczyzny „Bucky”, lecz kiedy masz na imię Myron… nie śmiej się dziadku z cudzego wypadku.
Jak wszystkie imprezy sportowe w wolnym świecie, także i ta przypominała bardziej gigantyczny billboard niż arenę zmagań. Sponsorem głównej tablicy była IBM. Canon rozdawał kartonowe peryskopy. Pracownicy American Airlines obsługiwali stoiska z gastronomią. (Linie lotnicze handlujące żywnością? Co za geniusze to wymyślili?). Aleję Korporacyjną zapełniały firmy, które buliły powyżej stu tysięcy od łebka za rozstawienie na kilka dni namiotu, głównie po to, by swoim dyrektorom stworzyć pretekst do obejrzenia turnieju. Travelers Group, Mass Mutual, Aetna (golfiści kochają się ubezpieczać?), Canon, Heublein. Heublein? Co za czort? Wyglądali na miłą firmę. Pewnie kupiłby jej produkty, gdyby wiedział, co sprzedają.
Najzabawniejsze, że na Otwartych Mistrzostwach Stanów było mniej komercji i reklam niż na innych zawodach golfowych. Na razie bowiem nikomu nie przehandlowano tej nazwy. Nazwy innych turniejów, opatrzone nazwiskami sponsorów, brzmiały cokolwiek głupio. Komu by się chciało ruszyć tyłek, żeby wygrać turniej Otwarty JC Penney, Otwartego Micheloba, a nawet Trzyrundowy Challenge Wendy’s.