– Powróciło – potwierdził Win. – Zabrało mu to dwadzieścia trzy lata, ale znów rozpalił w sobie ogień.
Napili się. Win pociągnął łyczek. Myron pociągnął solidny haust i poczuł w przełyku miły czekoladowy chłód.
– Jak długo znasz Jacka? – spytał.
– Poznałem go, kiedy miałem sześć lat, a on piętnaście.
– Miał wtedy w sobie „żądzę”?
Win uśmiechnął się do sufitu.
– Prędzej dałby sobie wydłubać nerką łyżką do grejpfruta, niż przegrać z kimś w golfa. – Opuścił wzrok na Myrona. – Czy Jack Coldren miał w sobie tę „żądzę”? Był jej kwintesencją.
– Widzę, że go podziwiałeś.
– Tak.
– I już nie podziwiasz?
– Nie.
– Skąd ta zmiana?
– Dorosłem.
– No, no! – Myron łyknął yoo-hoo.
– Poważna sprawa. Win zaśmiał się.
– Nie zrozumiesz tego.
– Sprawdź.
Win odstawił kieliszek i bardzo wolno pochylił się do przodu.
– Co takiego wspaniałego jest w zwycięstwie? – spytał.
– Słucham?
– Ludzie kochają zwycięzcę. Podziwiają go. Zachwycają się nim, więcej, wielbią. Opisując go, używają stów takich jak bohater, odwaga i wytrwałość. Garną się do niego, chcą go dotykać. Pragną być tacy jak on. – Win rozłożył ręce. – Ale dlaczego? Jakie cechy zwycięzcy chcemy naśladować? Jego zaślepioną pogoń za czczą chwałą? Jego rozdętą samolubną obsesję, by zawiesić sobie na szyi kawałek metalu? Gotowość do poświęcenia wszystkiego, w tym ludzi, żeby w imię zdobycia tandetnej statuetki być lepszym od innych na sztucznej nawierzchni? – Spojrzał na Myrona z zamyśloną miną na zazwyczaj pogodnej twarzy. – Dlaczego oklaskujemy ten egoizm, tę miłość własną?
– Potrzeba rywalizacji nie jest niczym złym. Mówisz o ekstremach.
– Bo to właśnie ekstremalne wyczyny sportowe podziwiamy najbardziej. Twoja „potrzeba rywalizacji” z samej swej natury prowadzi do skrajności i niszczy wszystko na swojej drodze.
– Upraszczasz sprawę, Win.
– Ona jest prosta, przyjacielu.
Usiedli wygodniej. Myron utkwił wzrok w nagich belkach na sklepieniu.
– Mylisz się – rzekł po dłuższej chwili.
– Co do czego?
Myron zastanawiał się, jak mu to wyjaśnić.
– Kiedy grałem w kosza… – zaczął – kiedy sport wciągnął mnie na dobre i osiągnąłem poziom, o którym wspomniałeś… bardzo mało myślałem o wyniku, o rywalu, o pokonaniu kogoś. Byłem sam. Byłem w transie. I może zabrzmi to głupio, ale grając na najwyższych obrotach, przeżywałem coś bliskiego oświeceniu w zen.
Win skinął głową.
– Kiedy tak się czułeś?
– Słucham?
– Kiedy czułeś się najbardziej „oświecony”?
– Nie rozumiem.
– Na treningu? Nie. Podczas mało ważnego meczu, wtedy gdy twoja drużyna prowadziła trzydziestoma punktami? Nie. Ów zlany potem stan satori osiągnąłeś, przyjacielu, dzięki rywalizacji. Pragnieniu, nagiej żądzy, by pokonać godnego ciebie przeciwnika.
Myron otworzył usta do riposty, jednak górę wzięło w nim zmęczenie.
– Trudno mi znaleźć na to odpowiedź – przyznał. – W każdym razie lubię wygrywać. Dlaczego? Nie wiem. Lubię również lody. Też nie wiem dlaczego.
Win zmarszczył brwi.
– Imponujące porównanie – rzekł beznamiętnie.
– Ej, zrobiło się późno.
Od wejścia dobiegł odgłos podjeżdżającego samochodu. Do pokoju weszła uśmiechnięta młoda blondynka. Win odpowiedział jej uśmiechem. Pochyliła się i pocałowała go. Przyjął to spokojnie. Nigdy nie był niemiły wobec pań, z którymi się spotykał. Nie spławiał ich natychmiast po randce. Nie bronił im też zostać całą noc, jeśli sprawiało im to przyjemność. Niektóre mogły to uznać za życzliwość lub słabość. Niesłusznie. Win pozwalał im zostać, gdyż niewiele dla niego znaczyły. Nie żywił do nich żadnych uczuć, nie bał się, że straci dla którejś głowę.
– To moja taksówka – wyjaśniła blondynka.
Win uśmiechnął się bez wyrazu.
– Było bardzo miło – dodała.
Nawet nie mrugnął okiem.
– Gdybyś chciał, znajdziesz mnie za pośrednictwem Amandy… – Spojrzała na Myrona i jeszcze raz na Wina. – Tak, że wiesz…
– Wiem – odparł Win.
Młoda kobieta uśmiechnęła się niepewnie i wyszła.
Myron patrzył, starając się nie zdradzić miną zaskoczenia. Prostytutka! Rany boskie, prostytutka! Wiedział, że dawniej, w połowie lat osiemdziesiątych, Win korzystał z ich usług, zamawiając na tak zwany chiński wieczór dania z Hunan Grill i azjatyckie prostytutki z burdelu Noble House. Ale żeby robił to nadal, w jego wieku, w dzisiejszych czasach?!
Wtem przypomniał sobie o chevrolecie nova przed wejściem i przeszedł go dreszcz.
Obrócił się w stronę Wina. Spojrzeli na siebie bez słowa.
– Moralizujesz – odezwał się Win. – Jak miło.
– Nic nie powiedziałem.
– Pewnie. Win wstał.
– Dokąd się wybierasz?
– Wychodzę. Myronowi zabiło serce.
– Mogę pojechać z tobą?
– Nie.
– Jaki wóz bierzesz?
– Dobranoc, Myron – pożegnał go Win, nie racząc odpowiedzieć na pytanie.
Myron gorączkowo szukał rozwiązań, wiedział jednak, że to beznadziejne. Win wyjeżdżał. Nic go nie mogło powstrzymać.
Przy drzwiach Win zatrzymał się i odwrócił.
– Jedno pytanie, jeśli można – rzekł.
Oniemiały Myron skinął głową.
– Kto się z tobą skontaktował najpierw? Linda Coldren?
– Nie.
– A kto?
– Twój wuj Bucky.
– A kto polecił nas Bucky’emu? – spytał Win, unosząc brew.
Myron wpatrzył się w niego, ale wciąż drżał. Win skinął głową i obrócił się w stronę drzwi.
– Win?
– Idź spać, Myron.
Rozdział 11
Myron nie poszedł spać. Nawet się nie starał.
Usiadł na miejscu Wina i zabrał się do czytania, lecz słowa do niego nie docierały. Był wyczerpany. Zagłębił się w fotelu pokrytym luksusową skórą i czekał. Minęło kilka godzin. Bezładne obrazy domniemanych wyczynów Wina spływały ciemnoczerwoną posoką. Zamknął oczy i spróbował je przepędzić.
O wpół do czwartej usłyszał zatrzymujący się samochód. Silnik zgasł. W zamku zachrzęścił klucz i po chwili do środka wszedł Win.
– Dobranoc – pożegnał go beznamiętnie.
Trzasnęły zamykane drzwi. Myron wypuścił zatrzymany dech. No pięknie, pomyślał. Podźwignął się z fotela, poszedł do sypialni, położył się do łóżka, ale sen nie chciał nadejść. W żołądku trzepotał mu nieokreślony, mroczny strach. A kiedy w końcu zaczął się zanurzać w mocny sen, ktoś otworzył na oścież drzwi.
– Śpisz? – usłyszał znajomy głos.
Zmusił się do rozwarcia powiek. Przywykł, że Esperanza Diaz wpada bez pukania do jego gabinetu. Ale żeby wpadała bez pukania do sypialni?!
– Która godzina? – wychrypiał.
– Wpół do siódmej.
– Rano?
Posłała mu jedno z firmowych spojrzeń, z gatunku tych, którymi drogowcy chcą zetrzeć z powierzchni ziemi duże skały. Palcem odgarnęła za ucho kilka niesfornych kruczoczarnych kosmyków. Jej lśniąca smagła skóra przywodziła na myśl żeglugę po Morzu Śródziemnym w świetle księżyca, spokojną powierzchnię wody, wiejskie bluzki z bufami i oliwne gaje.
– Jak tu dojechałaś? – spytał.
– Nocnym ekspresem.
– I co zrobiłaś? – Jeszcze nie oprzytomniał. – Wzięłaś taksówkę?
– Kim ty jesteś, agentem biura podróży? Jasne, że wzięłam taksówkę.
– Tylko pytam.
– Ten kretyn taksiarz trzy razy kazał mi powtórzyć adres.
Pewnie nie zwykł wozić tutaj Latynosów.
Myron wzruszył ramionami.
– Pewnie wziął cię za służącą.
– W takich butach? Esperanza podniosła stopę.
– Bardzo ładne. – Wciąż łaknący snu Myron usadowił się w pościeli. – Nie chcę drążyć tematu, ale co cię tu sprowadza? – spytał.
– Zdobyłam informację na temat tego starego workowego.
– Lloyda Rennarta?
Skinęła głową.
– Nie żyje.
– Ach tak. – Rennart nie żył. Ślepy zaułek. Koniec wątku. – Mogłaś zadzwonić.
– To nie wszystko.
– Ach tak?
– Okoliczności jego śmierci są – przygryzła, wargę – niejasne.