Stał tam jeszcze minutę. Bardzo dziwne. Szesnastolatek pod taką ochroną? Podejrzana sprawa. Nacisnął guzik po raz ostatni. Nikt nie odpowiedział. Spojrzał w kamerę, wsadził kciuki do uszu, pomachał palcami i wywalił język.
Jeśli nie wiesz, jak postąpić, zachowaj się dojrzale.
Z telefonu w samochodzie Myron zadzwonił do znajomego, szeryfa Jake’a Courtera.
– Biuro szeryfa.
– Cześć, Jake, tu Myron.
– O w mordę! Czułem, że nie powinienem przyłazić tu w niedzielę.
– Ranisz mnie, Jack! Ale serio, czy w policji wciąż uchodzisz za wielkiego jajarza?
Jake Courter westchnął ciężko.
– Czego chcesz tym razem? – spytał. – Wpadłem odwalić trochę papierkowej roboty.
– Nie masz chwili wytchnienia dla obrońców prawa i sprawiedliwości.
– A żebyś wiedział. W tym tygodniu wyjeżdżałem do dwunastu wezwań. Zgadnij, ile było w tym fałszywych alarmów włamaniowych.
– Trzynaście.
– Blisko.
Przez ponad dwadzieścia lat Jake Courter, potężny Murzyn, pracował jako policjant w kilku najniebezpieczniejszych miastach w kraju. Nienawidził tej służby i łaknął spokojniejszego życia. W końcu wystąpił z policji i przeniósł się do malowniczego (czytaj: zdominowanego przez białych) Reston w stanie New Jersey. Szukając ciepłej posadki, wystartował w wyborach na szeryfa. Postawił – jak to ujął – na swoją „czerń”, a ponieważ Reston to miasto akademickie (czytaj: liberalne), wygrał w cuglach. „Dzięki poczuciu winy białych” – zwierzył się Myronowi. Uzyskał najwięcej głosów.
– Tęsknisz za ekscytującym życiem w wielkim mieście? – spytał Myron.
– Jak za opryszczką. Dobra, Myron, już mnie oczarowałeś. Urobiłeś w łapach jak plastelinę. Czego chcesz?
– Jestem w Filadelfii na Otwartych Mistrzostwach Stanów.
– W golfie?
– W golfie. Słyszałeś może o niejakim Squiresie?
– Ożeż ty! – zaklął po chwili Jack.
– Co?
– W coś ty się znowu wpakował?
– W nic. Rzecz w tym, że ma dom najeżony dziwnymi zabezpieczeniami…
– A co ty robisz koło jego domu?
– Nic.
– Jasne. Przypadkiem tam przechodziłeś.
– Coś w tym rodzaju.
– Nic w tym rodzaju. – Jake westchnął. – A zresztą co tam, to już nie moja broszka. Squires. Reginald Squires alias Wielki Błękit.
Myron zrobił minę.
– Wielki Błękit?
– Wszyscy gangsterzy mają ksywki. Squires jest znany jako Wielki Błękit. Błękit jak w błękitnej krwi.
– Ach, ci gangsterzy. Szkoda, że nie wyżywają się w uczciwym marketingu.
– Uczciwym marketingu? Nie ma takiego zwierzęcia. W każdym razie Squires ma góry rodzinnej forsy, błękitne wychowanie, wykształcenie i co tylko.
– To dlaczego obraca się w tak podłym towarzystwie?
– Chcesz znać prostą odpowiedź? Bo ten skurwiel to prawdziwy psychol. Uwielbia zadawać ból. Trochę jak Win.
– Win nie czerpie z tego przyjemności.
– Skoro tak twierdzisz.
– Nikomu nie zadaje bólu bez powodu. Robi to, żeby zapobiec złu, wymierzyć złoczyńcom karę et cetera.
– Pewnie, niech ci będzie. Coś dziś taki drażliwy, Myron?
– Mam za sobą długi dzień.
– Jest dopiero dziewiąta rano.
– Czymże jest czas, jeśli nie płodem dwóch wskazówek zegara?
– Skąd ten cytat?
– Znikąd. Wymyśliłem to przed chwilą.
– Przerzuć się na pisanie tekstów na pocztówki.
– Czym się zajmuje Squires, Jake?
– Zdziwić cię? Nie wiem. Nikt tego nie wie na pewno. Narkotykami, prostytucją, tym podobnym szajsem. Tyle że ekskluzywnym. I nie w formie zorganizowanej. Po prostu dla rozrywki, rozumiesz? Wchodzi w coś, co go rajcuje, a potem to rzuca.
– Także w porwania?
– Kurczę, w coś ty się znowu wpakował?
– Spytałem, czy Squires bawi się w porwania.
– Aha. To pytanie czysto hipotetyczne. Z gatunku: „Jeśli niedźwiedź nasra w lesie, gdy nikogo nie ma w pobliżu, czy mimo to jego kupa śmierdzi?”.
– Właśnie. Czy w jego przypadku śmierdzi porwaniem?
– Cholera wie. Ten facet to świr jakich mało. Obraca się w snobistycznych kręgach, chodzi na nudne przyjęcia, żre gówniane frykasy, rży z dennych, nieśmiesznych kawałów, rozmawia z tymi samymi nudziarzami o tych samych bzdetach…
– Widzę, że ich podziwiasz.
– Jakbyś zgadł, przyjacielu. Na pozór mają wszystko. Pieniądze, wielkie domy, eleganckie kluby. Ale są tak kurewsko nudni, że można się zabić. Podejrzewam, że Squires podziela moje zdanie.
– Mhm – mruknął Myron. – A więc Win bardziej cię przeraża.
Jake zaśmiał się.
– Otóż to. Wracając jednak do twojego pytania: nie wiem, czy Squires bawiłby się w porwania. Choć wcale bym się nie zdziwił.
Myron podziękował mu, rozłączył się i spojrzał w górę. Nad wierzchołkami krzaków na podobieństwo małych strażników warował rząd co najmniej tuzina kamer.
Co dalej?
Może Chad Coldren obserwował go przez jedną z nich, śmiejąc się do rozpuku. Kto wie, czy on, Myron Bolitar, nie trudził się na darmo. Oczywiście, Linda Coldren przyrzekła zostać jego klientką. Wzbraniał się przed tą myślą, choć nie była mu niemiła. Uśmiechnął się w duchu. Gdyby tak jeszcze udało się pozyskać Tada Crispina…
Hej, Myron – ostrzegł się – chłopak może być w dużym niebezpieczeństwie!
Chyba że, co trudno wykluczyć, ten zaniedbany przez rodziców małolat lub zepsuty smarkacz – jak kto woli – urwał się z domu i zabawia ich kosztem.
Tak czy siak pozostaje kwestia: co dalej?
Powrócił myślami do taśmy wideo z Chadem. Nie omówił z Coldrenami szczegółów, i teraz nurtowały go pytania. Dlaczego właśnie tam? Dlaczego Chad wziął pieniądze z tego konkretnego bankomatu? Skoro uciekł i się ukrywał, potrzebował gotówki. W porządku, to miało sens.
Ale dlaczego podjął ją na Porter Street?
Dlaczego nie w banku bliżej domu? I równie ważne pytanie: co Chad Coldren robił w tamtej dzielnicy? Nie było tam nic. Nawet postoju przy zbiegu autostrad. W sąsiedztwie jedynym lokalem wymagającym gotówki był Zajazd Dworski. Myron jeszcze raz rozważył zachowanie motelier extraordinaire, Stuarta Lipwitza.
Uruchomił silnik. Jeśli coś się za tym kryło, warto było sprawdzić.
Oczywiście Stuart Lipwitz dał jasno do zrozumienia, że nic nie powie. Istniało jednak narzędzie, które winno skłonić go do zmiany decyzji.
Rozdział 14
– Uśmiech, proszę!
Mężczyzna się nie uśmiechnął. Prędko wrzucił wsteczny bieg i wycofał się. Myron wzruszył ramionami i opuścił aparat. Zawieszony na jego szyi, lekko odbijał się od torsu. Nadjechał następny samochód.
– Uśmiech, proszę! – powtórzył Myron, podnosząc aparat. Jeszcze jeden mężczyzna. Jeszcze jeden ponurak. Przed wrzuceniem wstecznego biegu zdążył schylić głowę.
– Jaki wstydliwy! – krzyknął za nim Myron. – Miły widok w tej epoce terroru paparazzich.
Nie czekał długo. Po niespełna pięciu minutach spędzonych na chodniku przed Zajazdem Dworskim dostrzegł, że pędzi ku niemu Stuart Lipwitz. Niezrównany Stu był w pełnym rynsztunku: szarym fraku, szerokim krawacie i z kluczykiem – oznaką recepcjonisty – w klapie. Frak w motelo-burdelu? To jak kierownik sali w barze Burger Kinga. Patrząc, jak nadlatuje, Myron przypomniał sobie odjazdową piosenkę Pink Floydów Halo, halo, halo, jest tam kto?, a zaraz potem Davida Bowiego: Kontrola naziemna do majora Toma.
Ach, lata siedemdziesiąte!
– Ej, panie! – zawołał Lipwitz.
– Cześć, Stu.
Tym razem Stuart Lipwitz się nie uśmiechał.
– To teren prywatny – oświadczył lekko zadyszany. – Muszę prosić, żeby pan natychmiast go opuścił.
– Pan wybaczy, że się z nim nie zgodzę. Stoję na publicznym chodniku. Mam do tego wszelkie prawo.
Stuart Lipwitz zająknął się i z irytacją zatrzepotał rękami. W swoim fraku przypominał trochę nietoperza.
– Ale pan nie może tak tu stać i fotografować mojej klienteli – zaprotestował piskliwie.
– Klienteli? Czy to nowy eufemizm na jebaków?
– Wezwę policję.