– Prawdę?
– Bardzo śmieszne. Powiedz, nic więcej nie chcę jestem uczciwy? Tylko serio. Jestem uczciwy?
– Jesteś – odparł Myron.
– Jestem bardzo uczciwy. Tak czy nie?
– Jesteś namolny, Norm.
Zuckerman uniósł dłonie spodami w górę.
– No dobra, niech ci będzie. Jestem uczciwy. Wystarczy, zgoda. – Spojrzał na Esme Fong. – Zważ, że Myron jest moim przeciwnikiem. Moim najgorszym wrogiem. Stoimy po przeciwnych stronach. A jednak przyznaje, że jestem uczciwy. Jasne?
Esme przewróciła oczami.
– Nawracasz nawróconą, Norm. Już mówiłam, że zgadzam się z tobą w tej sprawie…
– Prrr! – powstrzymał ją Norm, jakby ściągał cugle rozbrykanemu kucowi. – Chwileczkę, chcę zasięgnąć opinii Myrona. Kontrakt wygląda tak. Kupiłem worek do golfa. Tylko jeden. Na próbę. Za piętnaście tysięcy rocznie.
Kupno worka do golfa oznaczało z grubsza kupno worka, gdyż w istocie Norm Zuckerman nabył prawa do reklamy. Innymi słowy, umieścił na nim znak firmowy Zoom. Większość worków wykupywały duże firmy golfowe – Ping, Titlegeist, Golden Bear i podobne. Ale coraz częściej na workach graczy reklamowały się firmy niemające nic wspólnego z golfem. Na przykład, McDonald’s, materace Spring-Air, a nawet Penzoil. Penzoill. Jakby taka reklama mogła skłonić widzów turniejów do nabycia puszki oleju napędowego.
– No i? – spytał Myron.
– No i popatrz! – Norm wskazał na asystenta gracza. – Tylko popatrz!
– Patrzę.
– Widzisz logo Zoomu?
Na wierzchu worka, który niósł asystent, spoczywały ścierki do czyszczenia kijów.
– Odpowiedz mi ustnie, Myron, jedną sylabą: „nie” – ciągnął śpiewnie Norm Zuckerman. – Albo, jeśli to wykracza poza twój ograniczony zasób słów, po prostu pokręć głową.
Zademonstrował jak.
– Jest pod ręcznikiem – odparł Myron. Norm teatralnie przyłożył dłoń do ucha.
– Słucham?
– Logo jest pod ręcznikiem.
– Co ty powiesz? Pod ręcznikiem?! – huknął Norm. Widzowie odwrócili głowy i obrzucili gniewnymi spojrzeniami wariata z długimi włosami i bujną brodą.
– I co z tego mam, ha?! Co będę miał z tego, jeżeli w telewizyjnej reklamie Zoomu podetkną przed kamerę jakąś ścierkę? Co będę miał z tego, jeżeli te wszystkie szmondaki, którym płacę miliony za noszenie moich butów, owiną giczoły ścierkami? Jeżeli każdy mój billboard przesłania gigantyczna ściera…
– Zrozumiałem, Norm.
– To dobrze. Czy ja płacę jakiemuś idiocie od noszenia kijów za zakrywanie mojego znaku? Podchodzę do tego kretyna, grzecznie proszę, żeby zdjął tę ścierkę z logo, a ten patrzy na mnie tak. Tak patrzy, Myron! Jak na brązową plamę w klozecie, której nie spłukał. Jak na Żydka z getta, który milczkiem przełknie głodne kawałki goja.
Myron spojrzał na Esme.
Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
– Miło się z tobą rozmawia, Norm – powiedział.
– Co? Uważasz, że nie mam racji?
– Rozumiem twoje racje.
– A gdyby to był twój klient, co byś zrobił?
– Dopilnował, żeby workowy nosił logo odsłonięte.
– Dokładniutko. – Norm zarzucił rękę na ramię Myrona i konspiracyjnie schylił głowę. – Powiesz mi, co się dzieje na linii ty i golf? – spytał.
– Co masz na myśli?
– Nie grasz w golfa. Nie masz klientów wśród golfistów. I oto nagle widzę, jak zarzucasz sieci na Tada Crispina, a zaraz potem słyszę, że kręcisz się koło Coldrenów.
– Kto tak powiedział?
– Chodzą takie słuchy. Mam potężne wpływy. Więc co jest grane? Skąd to nagłe zainteresowanie golfem?
– Jestem agentem sportowym, Norm. Reprezentuję sportowców. Golfiści to sportowcy. W jakimś sensie.
– No dobrze, ale o co chodzi z tymi Coldrenami?
– Nie wiem, o co pytasz.
– Jack i Linda to mili ludzie. Ustosunkowani, rozumiesz?
– Nie.
– Lindę Coldren reprezentuje LBA. Nikt nie zrywa kontraktu z LBA. Przecież wiesz. Są za mocni. Jack od dawna nie zdziałał nic, więc mógł sobie darować agentów. Próbuję zatem rozgryźć, skąd ta nagła mięta Coldrenów do ciebie.
– Dlaczego chcesz to rozgryźć?
– Dlaczego?
Norm przyłożył dłoń do piersi.
– Tak, dlaczego ci na tym zależy?
– Dlaczego? – powtórzył Norm, tym razem z niedowierzaniem. – Powiem ci dlaczego. Z powodu ciebie. Wiesz, że cię kocham. Jesteśmy braćmi. Ziomkami. Chcę dla ciebie najlepszego. Skaż mnie Bóg, naprawdę. Zarekomenduję cię każdemu.
– Mhm – mruknął Myron bez większego przekonania. – Więc w czym problem?
Norm wyrzucił ręce w górę.
– A kto mówi o problemie? Czy ja mówię o problemie? Użyłem tego słowa? Pytam z czystej ciekawości. Mam już to w naturze. Jestem ciekawski. Jestem plociuch. Zadaję mnóstwo pytań. Wsadzam nos, gdzie nie trzeba. Taki mam charakter.
– Mhm – powtórzył Myron.
Spojrzał na Esme Fong, która stała za daleko, żeby ich słyszeć. Wzruszyła ramionami. Widać praca dla Norma Zuckermana wymagała częstego wzruszania nimi. Ale Norm już taki miał styl bycia, własny wariant gry w dobrego i złego glinę. Sprawiał wrażenie nieobliczalnego, wręcz nierozsądnego, podczas gdy jego – zawsze młoda, inteligentna, atrakcyjna – asystentka była ostoją spokoju, kołem ratunkowym.
Norm stuknął Myrona łokciem.
– Ładna dziewucha, co? – Wskazał głową Esme. – Zwłaszcza jak na absolwentkę Yale. Widziałeś kiedyś absolwentki Yale? Nie dziw, że nazywają je Buldożkami.
– Ale z ciebie postępowiec, Norm.
– Chromolę postęp. Jestem stary, Myron. Mogę sobie pozwolić na brak taktu. Staremu z gderaniem do twarzy. Zabawny zrzęda, tak się to nazywa. Przy okazji, Esme jest chyba w połowie…
– W połowie?…
– Chinką, Japonką, obojętne. Jest też w połowie biała. Jak myślisz?
– Do widzenia, Norm.
– Rób, co chcesz. Nie dbam o to. Powiedz tylko, jak spiknąłeś się z Coldrenami. Przedstawił cię Win?
– Do widzenia, Norm.
Myron odszedł kawałek, przystając na chwilę, żeby popatrzeć, jak golfista uderza piłkę. Próbował śledzić jej lot. Bez powodzenia. Niemal natychmiast stracił ją z oczu. Nic dziwnego – w końcu malutka kulka pokonuje odległość kilkuset metrów z prędkością ponad stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę – tyle że był tu jedyną osobą nieczerpiącą frajdy z tej uczty dla iście sokolego oka. Wielbiciele golfa. W większości nie są w stanie odczytać znaku zjazdu na międzystanowej autostradzie, za to bez trudu śledzą trajektorię lotu malutkiej piłeczki przez kilka systemów słonecznych.
Nie ma co, golf to dziwny sport.
Na polu roiło się od milczących fanów, choć nazwa „fani” nie była tu właściwa. O niebo lepsze wydawało się słowo „parafianie”. Na polu golfowym panował nastrój czci, wyciszonego, cielęcego podziwu. Przy każdym uderzeniu piłki tłum wpadał w stan bliski orgazmu. Widzowie jęczeli z rozkoszy, zagrzewając piłkę z zapałem uczestników teleturnieju Dobra cena: Leć! Siadaj! Kąsaj! Łap! Gryź! Tocz! Szybciej! Niżej! Wyżej! – niczym bezlitosny instruktor mambo. Ubolewali, gdy znosiło ją znienacka w lewo albo w prawo, martwili się, kiedy gracz, chybiając, „pieścił” dołek, wyrzekali na „miękkie”, „śliskie” i „ośle łączki”, na „ocierki” o „zielonkę”, na „bałwanki” – dołki zaliczane w ośmiu uderzeniach, na piłki konkurentów leżące na linii strzału, na te, które zbaczały z toru, spadały na „rubieże” i „pastwiska”, na „siady” piłek „głębokie”, „trudne”, ‘złe” i „dobre”. Zachwycali się, kiedy zawodnik trafiał w „zielonkę” jednym uderzeniem, „zaliczał drajw”, „walił w punkt”, i patrzyli złym okiem na profana, który twierdził, że tak „smyra” tylko „szpenio”. „Kosmetyczką, Alicjo!” – zżymali się na gracza, gdy uderzona przez niego piłka nie doleciała do dołka. Golfiści stale zagrywali piłki „nie do zagrania”.
Myron pokręcił głową. Każda dyscyplina sportu miała własny żargon, jednakże mowa golfowa była równie niezrozumiała jak suahili. Była rapem bogaczy.
Ale w taki dzień jak dziś – gdy na bezchmurnym niebie świeciło słońce, a letnie powietrze pachniało jak włosy ukochanej – Myron poczuł się bliższy komunii duchowej z golfem. Wyobraził sobie to pole bez widzów, ciszę i spokój, które zwabiają mnichów buddyjskich do pustelni na szczytach gór, skoszoną trawę, tak gęstą i zieloną, że samego Boga skusiłaby do ganiania na bosaka. Nie znaczyło to jednak, że stał się wyznawcą golfa – przeciwnie, pozostał niedowiarkiem zawziętym jak heretyk – niemniej na krótką chwilę dojrzał, co takiego w tej grze usidla i bez reszty zniewala ludzi.