– Firma nazywa się ABC. W Hoboken mają skrytkę pocztową numer siedemset osiemdziesiąt pięć. Właścicielem jest niejaki Jerry. Nic więcej o nim nie wiem.
– Dziękuję. – Myron wstał. – Aha, jeszcze jedno. Czy widział pan tę blondynkę z ogłoszenia?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno.
– Gdyby było inaczej albo coś przyszło panu do głowy, to proszę o telefon.
Myron wręczył wizytówkę.
Nickler miał taką minę, jakby chciał o coś spytać. Raz po raz zerkał na zdjęcie Kathy, w końcu jednak poprzestał na zwykłym „Oczywiście”.
– I co myślisz? – zagadnął Win, kiedy stamtąd wyszli.
– Kłamie – odparł Myron.
– Mogę skorzystać z telefonu? – spytał w jaguarze.
Win skinął głową, nie zdejmując nogi z pedału gazu.
Prędkościomierz wskazywał sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Żeby nie patrzeć na śmigające domy, Myron wpatrywał się w niego niczym w licznik podczas długiego kursu taksówką. Wystukał numer biura. Esperanza podniosła słuchawkę po pierwszym sygnale.
– Agencja RepSport MB.
M oznaczało „Myron”, B „Bolitar”. Sam wymyślił tę nazwę, ale rzadko się tym chwalił.
– Dzwonili Otto Burke lub Lany Hanson?
– Nie, ale masz mnóstwo wiadomości.
– A od Hansona i Burke’a nic?
– Głuchy jesteś?
– Niedługo wrócę.
Odłożył słuchawkę. Otto i Larry powinni byli do tej pory zatelefonować. Unikali go. Pytanie dlaczego?
– Kłopoty? – spytał Win.
– Może.
– Potrzebujemy odnowy.
Myron podniósł wzrok i natychmiast rozpoznał ulicę.
– Nie teraz, Win – zaprotestował.
– Teraz.
– Muszę wrócić do biura.
– Zaczeka. Potrzebujesz wewnętrznej energii. Skupienia. Równowagi.
– Nienawidzę, jak tak mówisz. Win z uśmiechem wjechał na parking.
– Chodź. Za nic nie chciałbym ci skopać tyłka w samochodzie.
Napis nad wejściem głosił, że jest to SZKOŁA TAEKWONDO MISTRZA KWANA. Dobiegający siedemdziesiątki Kwan rzadko szkolił adeptów, wyręczając się wykwalifikowanymi zastępcami. Zajęcia śledził ze swojego wyposażonego w najnowszy sprzęt techniczny biura, na ekranach czterech telewizorów. Niekiedy nachylał się do mikrofonu i rzucał niezrozumiałe komendy, mobilizując wystraszonych uczniów do pilniejszych ćwiczeń. Przypominało to trochę scenę z Czarnoksiężnika z Oz.
Gdyby mistrz poprawił nieco swój angielski, być może osiągnąłby poziom pidżynu. Myron miał wrażenie, że kiedy czternaście lat temu siedemnastoletni Win ściągnął go tu z Korei, Kwan mówił po angielsku lepiej niż w tej chwili.
Przebrali się w białe stroje, zwane dobokami, i obwiązali czarnymi pasami. Chyba nikt w Stanach nie znał taekwondo lepiej od Wina, który ucząc się go od siódmego roku życia, zdobył czarny pas szóstego stopnia. Myron zaczął uprawiać tę sztukę walki na studiach i przez dziesięć lat doszedł do czarnego pasa trzeciego stopnia.
Podeszli do drzwi studia mistrza, zatrzymali się w progu, a kiedy dał znak, że ich widzi, obaj ukłonili się w pas.
– Dzień dobry, mistrzu Kwan – powiedzieli. Kwan odpowiedział im bezzębnym uśmiechem.
– Wcześnie są.
– Tak, mistrzu.
– Chcą pomocy?
– Nie, mistrzu.
Kwan odprawił ich, prędko powracając do monitorów. Myron i Win ukłonili się jeszcze raz i przeszli do osobnego dodżangu dla właścicieli czarnych pasów wyższych stopni. Zaczęli od medytacji – praktyki, której Myron nie był w stanie zgłębić. Za to Win ją uwielbiał. Medytował co najmniej godzinę dziennie. Usiadł w pozycji lotosu, a Myron na sposób Indian. Zamknęli oczy, umieścili kciuki u nasady małych palców, pochylone dłonie skierowali w górę, po czym złożyli je na kolanach. W głowie Myrona rozbrzmiały powtarzalne niczym mantra instrukcje: plecy wyprostowane, spód zwiniętego języka dotyka wewnętrznej powierzchni górnych zębów. Przez sześć sekund oddychał przez nos, skupiając się na wtłaczaniu powietrza do trzewi i pilnując, by nie ruszać klatką piersiową i pracować jedynie brzuchem. Na siedem sekund zatrzymał powietrze, odliczając w duchu, by o niczym nie myśleć, a potem, licząc do dziesięciu, wypuścił je wolno przez usta, opróżniając ściągnięte trzewia. Odczekał cztery sekundy i znów nabrał powietrza.
Win nie miał z tym kłopotu. Nie liczył. Jego umysł był pusty. Myron liczył za każdym razem, by nie myśleć o problemach dnia – zwłaszcza zaś takiego jak dzisiejszy. Tym razem jednak, o dziwo, zaczął się odprężać, czując, jak napięcie opuszcza jego ciało z każdym długim oddechem.
Po dziesięciu minutach medytacji Win uniósł powieki i powiedział „barro” - po koreańsku „dość”.
Przez następne dwadzieścia rozciągali mięśnie. Gibki jak tancerz Win bez wysiłku robił szpagaty. Myron dzięki ćwiczeniom taekwondo również nabrał giętkości. Uważał, że to im zawdzięcza poprawienie o piętnaście centymetrów wyskoku pod koszem. Niewiele mu też brakowało do wykonania pełnego szpagatu, choć nie mógł długo wytrzymać w tej pozycji.
Krótko mówiąc, był gibki. Za to Win jak z gumy.
Następnie odbyli pumsi – rytuały, przypominające kroki gwałtownego tańca, skomplikowane układy ruchowe. Wielu zagorzałych fanatyków ćwiczeń fizycznych nie zdaje sobie sprawy, że sztuki walki są najwyższą formą aerobiku. Przez pół godziny jesteś w ciągłym ruchu – obracasz się, skaczesz, wirujesz – bez ustanku wymachując rękami i nogami. Blokady zewnętrznymi i wewnętrznymi częściami kończyn, sztychy ręką, ciosy pięściami, uderzenia dłonią, kolanami i łokciami. Była to ożywcza, acz wyczerpująca zaprawa.
Win ćwiczył bezbłędnie, wykonując wszystkie ciosy i uniki. Na ulicy brano go za białego wymoczka, który najsilniejszym ciosem nie obiłby dojrzałej brzoskwini. Lecz w dodżangu budził podziw i lęk. Taekwondo uznawane jest za sztukę walki. Sztukę! I to nieprzypadkowo. Win był bowiem artystą. Myron nie znał lepszego.
Na zawsze zapamiętał dzień, w którym Windsor Lockwood Trzeci pierwszy raz ujawnił swój talent. Na pierwszym roku studiów grupa potężnych futbolistów, którym nie podobał się wygląd Wina, postanowiła zgolić mu jasne loki. Ciemną nocą zakradli się do pokoju – czterech, żeby przytrzymać go za ręce i nogi, a piąty z maszynką i kremem do golenia.
Krótko mówiąc, był to stracony sezon dla uniwersyteckiej drużyny futbolowej ze względu na liczne kontuzje graczy.
Na zakończenie Myron i Win odbyli lekki sparring, po czym padli na matę i, podparci pięściami, zrobili po sto pompek. Win odliczał po koreańsku. Finałem była medytacja, tym razem piętnastominutowa.
– Barro! - ogłosił Win.
Otworzyli oczy.
– Jesteś bardziej skupiony? – spytał. – Czujesz przypływ energii? Równowagi? – Jednym płynnym wdzięcznym ruchem wstał z pozycji lotosu. – No jak, podjąłeś jakieś decyzje?
– Tak. – Próbując wstać z maty jednym ruchem, Myron zakolebał się na boki. – Powiem Jessice o wszystkim.
7
Żółte karteczki z wiadomościami od dzwoniących opadły go jak szarańcza. Myron odkleił je i przejrzał. Ani słowa od Ottona Burke’a, Larry’ego Hansona ani nikogo z drużyny Tytanów.
Niedobrze.
Założył słuchawkę z mikrofonem. Długi czas wzbraniał się przed korzystaniem z niej, uważając, że bardziej przystoi kontrolerom ruchu lotniczego niż agentom sportowym, szybko jednak odkrył, iż agent jest płodem, jego biuro łonem, a telefon pępowiną. Łatwiej było mu dzięki niej pracować. Mógł chodzić, miał wolne ręce i unikał skurczów szyi wskutek przyciskania zwykłej telefonicznej słuchawki głową do ramienia.
Najpierw zadzwonił do dyrektora reklamy BurgerCity, nowej sieci barów szybkiej obsługi. Chcieli podpisać umowę z Christianem i proponowali niezłe pieniądze, ale Myron się wahał. BurgerCity była firmą regionalną. Któraś z sieci krajowych mogła wystąpić z lepszą ofertą. Czasem najtrudniejsza w tym fachu była odmowa. Postanowił, że po przedyskutowaniu wszystkich za i przeciw, pozwoli, by Christian zdecydował. W końcu to on sprzedawał nazwisko. To były jego pieniądze.