– No i?
– Pojawia się ten magazyn. Przysłano go Christianowi, co i znaczy, że ktoś – być może Kathy – próbuje nawiązać kontakt. Pomyśl. To pierwsza wiadomość o niej od ponad roku. Nie mogę tego zaprzepaścić. Ktokolwiek się za tym kryje, nie chcę, by wystraszył go rozgłos. To… – uniosła magazyn -…jest paskudne, jednakże daje nadzieję. Nie zrozum mnie źle. Też jestem zszokowana, ale jest to wyraźny trop i, choć diabli wiedzą, co o nim myśleć, trop obiecujący. W razie wkroczenia policji i mediów nadawca tego pisemka może się spłoszyć i zniknąć. Tym razem na dobre. Nie podejmę takiego ryzyka. Zachowamy tę sprawę dla siebie.
– Słusznie. Myron skinął głową.
– Co dalej? – spytała.
– Pojedziemy na pocztę w Hoboken. Wpadnę po ciebie wcześnie. Powiedzmy o szóstej.
8
Jessica pachniała wspaniale.
Stała tuż przy nim na poczcie w północnym Hoboken. Z jej świeżo umytych włosów biła woń, którą starał się wyrzucić; z pamięci przez cztery lata. Ich zapach go odurzał.
– Tak wygląda zabawa w detektywa?
– Ekscytująca, co?
Przyjechali o wpół do siódmej i przez większą część godziny starali nie rzucać się w oczy, o co trudno w przypadku mężczyzny mierzącego ponad metr osiemdziesiąt i kobiety powalającej urodą. Ale nikt w tym czasie nie tknął skrytki numer 785.
Niebawem zrobiło się nudno. Jessica przyjrzała się cenom na różnych skrzynkach. Nie było to zbyt ciekawe. Ciekawsze były ogłoszenia. Przeczytała wszystkie. Listy gończe w urzędzie pocztowym? Zachęta do nawiązania korespondencji ze ściganym?
– Umiesz rozerwać dziewczynę – powiedziała.
– Nie darmo mam przydomek Wesoły Kapitan.
Roześmiała się. Od jej melodyjnego śmiechu ścisnęło go w żołądku.
– Lubi pan być agentem sportowym, panie Wesoły?
– Bardzo.
– Dla mnie agenci to banda szuj.
– Dziękuję.
– Pijawki. Gady. Chciwe, pazerne, nienasycone, kantujące naiwnych sportowców pasożyty, które lunche jadają w Le Cirque na Manhattanie, niszczą wszystko, co cenne w sporcie…
– Problemy na Bliskim Wschodzie to też nasza robota – przerwał jej. – I deficyt budżetowy.
– A pewnie. Ale ty nie jesteś taki.
– Nie jestem pijawką, gadem, pasożytem? Co za komplement!
– Dobrze wiesz, o czym mówię. Wzruszył ramionami.
– Wśród menedżerów jest mnóstwo szuj. Tak jak wśród lekarzy, prawników… – urwał, bo zabrzmiało mu to znajomo. Czyż nie podobnego argumentu użył Fred Nickler, by usprawiedliwić wydawanie pornosów? – Menedżerowie to zło konieczne. Bez nich sportowcy byliby wykorzystywani.
– Przez kogo?
– Właścicieli, dyrektorów klubów. Menedżerowie pomogli sportowcom. Zwiększyli ich zarobki, zapewnili swobodę w wyborze drużyny, wystarali się o pieniądze z reklam.
– No, to w czym problem?
– Są dwa – odparł po chwili. – Po pierwsze, niektórzy agenci to zwykli łajdacy, wykorzystujący młodych, świetnie zapowiadających się sportowców. Ponieważ ci są coraz mądrzejsi, a na jaw wychodzi coraz więcej historii jak ta z Kareemem Abdul-Jabarem, większość tych szubrawców zniknie z branży.
– A drugi?
– Agenci mają za dużo na głowie. Jesteśmy negocjatorami, księgowymi, finansistami, pocieszycielami, agentami biur podróży, doradcami rodziny, konsultantami małżeńskimi, gońcami, lokajami.
– Jak z tym wszystkim sobie radzisz?
– Dwa największe problemy – księgowość i finanse – Powierzyłem Winowi. Ja jestem prawnikiem. On administratorem. A do tego mamy Esperanzę, która potrafi niemal wszystko. Działamy bardzo sprawnie. Nawzajem się kontrolujemy i uzupełniamy.
– Jak agencje rządu federalnego.
Myron skinął głową.
– Jefferson i Madison byliby z nas dumni. Czyjaś rękę sięgnęła do skrytki 785 i ją otworzyła.
– Zaczyna się!
Jessica natychmiast odwróciła głowę. Mężczyzna był chudy. Wszystko w nim było za długie, dziwnie rozciągnięte, jakby jakiś czas spędził na średniowiecznym łożu tortur. Nawet jego, twarz wyglądała jak ulepiona z plasteliny.
– Rozpoznajesz go? Zawahała się.
– Jest w nim coś… Nie, nie znam go.
– Chodźmy.
Zbiegli po schodach i wsiedli do samochodu. Myron zaparkował nielegalnie przed pocztą, przyklejając do przedniej szyby znaczek policyjny – prezent od zaprzyjaźnionego policjanta. Bardzo się przydawał – zwłaszcza w dniach wyprzedaży w centrach handlowych.
Chudzielec wyszedł dwie minuty później. Wsiadł do żółtego oldsmobile’a z rejestracją New Jersey i drogą numer 3 pojechał na północ w stronę autostrady Garden State Parkway. Myron podążył za nim.
– Jedziemy prawie dwadzieścia minut. Dlaczego korzysta ze skrytki tak daleko od domu? – zdziwiła się Jessica.
– Może nie jedzie tam, tylko do pracy.
– Do agencji z sekstelefonami?
– Kto wie. Być może jeździ tak daleko, żeby go nikt nie namierzył.
Chudzielec zjechał zjazdem 160 na wiodącą na północ drogę 208, a kilka kilometrów dalej skręcił w Lincoln Avenue w Ridgewood.
Jessica usiadła prosto.
– To moja okolica – powiedziała.
– Wiem.
– Co tu się wyrabia?
Przy końcu zjazdu żółty oldsmobile skręcił w lewo. Do domu Jessiki było stąd niecałe pięć kilometrów. Gdyby pojechał prosto Lincoln Avenue do Godwin Road, to…
Ale nie.
Skręcił w Kenmore Road, trzy czwarte kilometra przed granicą Ridgewood. Znajdowali się w sercu przedmieść, a konkretnie w Glen Rock, które zawdzięczało swoją nazwę wielkiej skale przy Rock Road.
Oldsmobile wjechał w zaułek Kenmore Drive.
– Zachowuj się naturalnie. Nie gap się – ostrzegł Myron.
– Co?
Nie odpowiedział. Minął dom numer 78, skręcił w następną ulicę i zatrzymał się za krzakami. Z samochodu zadzwonił do biura. Esperanza podniosła słuchawkę, nim wybrzmiał pierwszy sygnał.
– Agencja RepSport MB.
– Znajdź, co możesz, na temat domu przy Kenmore Street siedemdziesiąt osiem w Glen Rock. Nazwisko właściciela, wierzytelności, wszystko.
– Przyjęłam. Odłożyła słuchawkę. Myron wystukał drugi numer.
– Dzwonię do znajomej z centrali telefonicznej – wyjaśnił Jessice. – Lisa? Tu Myron. Możesz mi pomóc? Adres to Kenmore Road siedemdziesiąt osiem w Glen Rock. Nie wiem, ile telefonów ma ten gość. Możesz to sprawdzić? Muszę znać wszystkie numery, pod jakie zadzwoni w ciągu następnych dwu godzin. Tak. Aha, dowiedziałaś się czegoś o tym numerze na dziewięćset? Co?… Dobrze, rozumiem. Dziękuję.
Rozłączył się.
– Co powiedziała?
– Że jej firma nie zarządza numerami na dziewięćset. Robi to jakiś mały oddział w Karolinie Południowej. Nie ma o nim żadnych informacji.
– I co teraz? – spytała Jessica. – Poobserwujemy dom?
– Pójdę tam. Ty zaczekasz.
– Dlaczego?
– Przecież nie chcesz nikogo wystraszyć. Jeżeli ten nygus ma coś wspólnego z twoją siostrą, to powiedz, jak zareaguje na twój widok?
Skrzyżowała ręce na piersi i się nadąsała. Wprawdzie Myron miał rację, ale wcale jej się to nie podobało.
– Idź – powiedziała.
Wysiadł. Było to monotonne osiedle z dwupoziomowymi domami jak spod sztancy, na działkach o powierzchni trzech czwartych akra. Niektóre stały tyłem do ulicy, kuchnie miały z prawej, a nie z lewej strony i elewacje przeważnie z aluminium. Uliczka z daleka cuchnęła klasą średnią.
Myron zapukał.
– Jerry?
Chudzielec, który otworzył mu drzwi, zrobił zdezorientowaną minę. Z bliska wyglądał lepiej, twarz miał nie tyle dziwną, co ponurą. W czarnym golfie i z zapalonym papierosem z powodzeniem mógłby czytać wiersze w kafejce dla bohemy.
– Pan do kogo?
– Jerry…
– Pomylił pan domy. Nie nazywam się Jerry.
– A wyglądasz jak on.
Przez twarz chudzielca przemknął mroczny cień.
– Pan wybaczy, ale nie mam czasu – powiedział, chcąc zamknąć drzwi.
– Na pewno, Jerry?
– Powiedziałem już, że…
– Znasz Kathy Culver?
Atak był tak nieoczekiwany, że chudeusz zbladł.