Do spotkania z szeryfem Jakiem pozostało sporo czasu, więc Myron postanowił się przejść. Kampus przypominał wyludnione miasto, brakło tylko pędzonych przez wiatr motków zielska. Studenci wyjechali na wakacje. Budynki wyglądały smutno i bez życia. Skądś z daleka dobiegała piosenka Elvisa Costella. Nadeszły dwie dziewczyny w szortach i opalaczach, zapewne studentki, z małym, włochatym pieskiem shih tzu na smyczy. Zwierzątko przypominało mopa po zbyt wielu obrotach w suszarce. Kiedy go mijały, Myron z uśmiechem skinął im głową. O dziwo, żadna nie zemdlała ani nie wyskoczyła z ciuchów. Za to ich mała psina wyszczerzyła na niego zęby. Jak bernardyn Cujo z filmu według powieści Kinga. Właśnie dochodził do samochodu, kiedy spostrzegł napis:

POCZTA KAMPUSU

Zatrzymał się, rozejrzał, nie dostrzegł nikogo. Hm. Warto spróbować.

Wnętrze poczty zdobiła urzędowa zieleń w tym samym odcieniu co w szkolnej ubikacji. Wzdłuż ścian w długim korytarzu w kształcie V biegły skrytki pocztowe. Skądś z daleka dochodził z radia mocny, basowy rytm, ale Myron nie rozpoznał piosenki.

Podszedł do okienka. Chłopak trzymał nogi na blacie. Z jego uszu wylewał się hałas. Miał walkmana z minigłośnikami, z których dźwięk dochodzi do mózgu bez pośrednictwa ucha?; Czarne buciory z cholewką opierał na biurku, na jego nosie,; niczym sombrero podczas sjesty, spoczywała bejsbolówka, a na kolanach powieść Philipa Rotha Operacja Shylock.

– Dobra książka – powiedział Myron. Chłopak nie podniósł głowy.

– Dobra książka! – wrzasnął Myron,

Chłopak, blady rudzielec, z cmoknięciem oderwał słuchawki i zdjął czapkę, odsłaniając „dzikie afro”. Wypisz, wymaluj Bernie z serialu Pokój 222.

– Co? – spytał.

– Powiedziałem, że to dobra książka.

– Przeczytał ją pan?

Myron skinął głową.

– Bez ruszania ustami – odparł.

Chłopak wstał. Był wysoki i chudy.

– Grasz w koszykówkę? – spytał Myron.

– Tak. Właśnie zaliczyłem pierwszy rok. Grałem niewiele.

– Jestem Myron Bolitar. Rudzielcowi nic to nie mówiło.

– Grałem kiedyś w drużynie z Duke.

Chłopak zamrugał oczami.

– Nie licz na autograf.

– Dawno temu pan grał?

– Przed dziesięciu laty.

– A – odparł chłopak takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało.

Myron szybko policzył w myślach. Kiedy zdobywał uniwersyteckie mistrzostwo Stanów, ten dzieciak miał siedem, osiem lat. Nagle poczuł się bardzo stary.

– W tamtych czasach rzucaliśmy do koszy na brzoskwinie.

– Słucham?

– Nieważne. Mogę zadać ci kilka pytań?

– Proszę – odparł chłopak, wzruszając ramionami.

– Jak często tu dyżurujesz?

– W lecie pięć dni w tygodniu, od dziewiątej do piątej.

– Zawsze jest taki bezruch?

– O tej porze roku zawsze. Nie ma studentów, więc nie ma przesyłek.

– Sortujesz je?

– Jasne.

– A przesyłki wewnętrzne?

– Wewnętrzne?

– Pocztę kampusową.

– Tak, wszystko wrzucają do skrzynki na frontowych drzwiach.

– To jedyna skrzynka na korespondencję wewnątrz kampusu?

– Uhm.

– Dużo było ostatnio przesyłek?

– Prawie wcale. Po kilka dziennie.

– Znasz Christiana Steele’a?

– Ze słyszenia. Kto by o nim nie słyszał.

– Kilka dni temu dostał dużą brązową kopertę. Nie było na niej stempla, więc nadano ją z kampusu.

– A, tak, pamiętam. Bo co?

– Widziałeś, kto ją wrzucił?

– Nie, ale tamtego dnia były tylko one. Myron nadstawił ucha.

– One?

– Słucham?

– Powiedziałeś „one”. Że były tylko one.

– Tak. Dwie duże koperty. Różniły się tylko adresami.

– Pamiętasz, do kogo była zaadresowana ta druga?

– Pewnie. Do Harrisona Gordona. Dziekana do spraw studenckich.

19

Nancy Serat postawiła walizkę na podłodze i przewinęła taśmę w sekretarce. Cofająca się taśma zagwizdała. Wróciła właśnie z Cancun, z ostatniego wakacyjnego weekendu przed podjęciem pracy w swojej alma mater, Uniwersytecie Restona, gdzie dostała stypendium naukowe.

Pierwsza wiadomość pochodziła od matki.

– Nie chcę ci psuć wakacji, kochanie, lecz muszę cię i zawiadomić, że wczoraj zginął ojciec Kathy Culver. Zadźgał go nożem jakiś bandzior. Straszne. Uznałam, że powinnaś o tym wiedzieć. Odezwij się po powrocie. Ja i tata chcemy cię zabrać na urodzinową kolację.

Pod Nancy ugięły się kolana. Opadła na fotel, jak przez mgłę słysząc dwie następne nagrane wiadomości – od dentysty, z przypomnieniem, że w piątek umówiona jest na czyszczenie zębów, i od znajomej zapraszającej na przyjęcie.

Adam Culver nie żył. Zabił go jakiś bandzior. Nie mogła, w to uwierzyć. Czy to przypadek? A może miało to coś wspólnego z jego wizytą?

Policzyła dni.

Odwiedził ją w dniu, w którym zginął…

Kolejny głos z sekretarki przywołał ją do rzeczywistości.

– Cześć, Nancy. Mówi Jessica Culver, siostra Kathy. Oddzwoń po przyjeździe. Muszę z tobą jak najszybciej porozmawiać. Zatrzymałam się u mamy. Numer telefonu pięć-pięć-pięć-czternaście-siedemdziesiąt siedem. Dziękuję.

Przeszył ją zimny dreszcz. Po wysłuchaniu reszty nagrań usiadła nieruchomo i przez kilka minut rozmyślała. Kathy nie żyła, w każdym razie w powszechnej opinii. A teraz zginął jej ojciec. Kilka godzin po złożeniu jej wizyty.

Co to znaczyło?

Siedziała bez ruchu. W ciszy słychać było tylko jej szybki, urywany oddech. Wreszcie wzięła słuchawkę i zadzwoniła do Jessiki.

Biuro dziekana było zamknięte, więc Myron poszedł do jego domu w zachodnim końcu kampusu, starego budynku w stylu wiktoriańskim, z cedrową elewacją. Zadzwonił. Drzwi otworzyła mu bardzo atrakcyjna kobieta w szytym na miarę kostiumie.

– Słucham pana – powiedziała z zachęcającym uśmiechem.

Nie była młoda, ale miała w sobie tyle szyku, wdzięku i urody, że Myron poczuł suchość w ustach. Przed taką damą z chęcią zdjąłby kapelusz, naturalnie gdyby go nosił.

– Dzień dobry. Ja do dziekana Gordona. Nazywam się Myron Bolitar.

– Ten koszykarz? – przerwała mu. – Ależ tak, jak mogłam pana nie rozpoznać.

Nie dość, że miała szyk, wdzięk i urodę, to na dodatek znała się na koszykówce!

– Pamiętam pana grę w lidze NCAA. Kibicowałam panu od początku.

– Dziękuję.

– Kiedy pan odniósł kontuzję… – urwała i pokręciła głową osadzoną na łabędziej szyi Audrey Hepburn -…popłakałam się. Czułam się, jakby mnie również zraniono.

Nie dość, że miała szyk, wdzięk, urodę i znała się na koszykówce, to jeszcze była uczuciowa. Na dodatek długonoga i kształtna. Krótko mówiąc, babka pierwsza klasa.

– To bardzo miłe. Dziękuję.

– Cieszę się, że pana poznałam, Myronie.

W jej ustach nawet jego imię brzmiało dobrze.

– A pani jest żoną dziekana Gordona. Śliczną dziekanką.

Roześmiała się z tego naśladownictwa Woody’ego Allena.

– Tak, jestem Madelaine Gordon. Męża nie ma w domu.

– Szybko wróci?

Uśmiechnęła się, jakby w tym pytaniu kryła się dwuznaczność, i spojrzała na niego tak, że się zaczerwienił.

– Nie. Za kilka godzin – odparła wolno, z naciskiem na „kilka”.

– W takim razie nie będę się naprzykrzał.

– Nie naprzykrza się pan.

– Wpadnę kiedy indziej.

– Koniecznie.

Madelaine (podobało mu się to imię) z afektacją skinęła głową.

– Miło mi było poznać – rzekł tonem pożeracza serc niewieścich.

– Mnie również, panie Myronie – odparła śpiewnie. – Do widzenia.

Drzwi zamknęły się wolno, kusząco. Postał jeszcze chwilę,, wziął kilka głębokich oddechów i pośpieszył do samochodu. Fiu!

Sprawdził godzinę. Czas było spotkać się z szeryfem. Jakiem.

Jake Courter był sam na posterunku, który wyglądał jaki dekoracja z sitcomu Poczta w Mayberry. Z tym że Jack był Murzynem. A w Mayberry nie uświadczyłeś czarnych, jak w Green Acres i podobnych miejscowościach. Żadnych Żydów, Latynosów, Azjatów czy innych mniejszości. Choć byłoby to miłe urozmaicenie. Może jakaś grecka restauracja i albo jakiś Abdul pracujący w sklepie spożywczym Sama Druckera.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: