– Cześć, kochanie.

– Cześć, mamo.

Odwróciła się na dźwięk głosu matki. Carol Culver wyszła z sutereny. Była w fartuchu. W palcach obracała duży drewniany krzyż, który zwisał jej z szyi.

– Krzesło ojca wstawiłam do składziku – wyjaśniła wymuszonym rzeczowym tonem. – Zagracało kuchnię.

Dopiero teraz Jessica zdała sobie sprawę, że krzesło zniknęło. Zwyczajne, twarde, z czterema nogami, na którym ojciec siadywał, odkąd pamiętała. Stało przy kuchennym stole tak blisko lodówki, że bez wstawania mógł otworzyć jej drzwiczki i sięgnąć na górną półkę po mleko. A teraz wylądowało w zasnutym pajęczynami kącie piwnicy.

W przeciwieństwie do krzesła Kathy.

Zatrzymała spojrzenie na krześle z prawej. Krześle młodszej siostry. Wciąż tu stało. Matka je zostawiła. Ojciec, cóż, ojciec nie żył. Ale Kathy… kto wie? Teoretycznie mogła za chwilę tu wejść z radosnym uśmiechem, jak zwykle uderzając drzwiami w ścianę, i zjeść z rodziną obiad. Zmarli byli zmarłymi. Gdy mieszkałeś pod jednym dachem z lekarzem sądowym, zdawałeś sobie sprawę, że nic tu po nich. Nie żyli i leżeli w grobie. Inaczej było z duszą. Matka Jessiki, gorliwa katoliczka, co rano uczestniczyła we mszy, a w ciężkich chwilach jak obecna, mocna wiara bardzo jej się przydawała. Podobnie jak komuś, kto ćwiczył na siłowni, przydają się w opresji mocne mięśnie. Wierzyła bez zastrzeżeń w niebiańskie, radosne życie po śmierci. Bardzo ją to pokrzepiało. Jessica chętnie poszłaby w jej ślady, ale z biegiem lat jej religijny zapał zgasł jak świeca.

Z tym że Kathy być może nadal żyła, a jej krzesło było dla mamy latarnią, w której podtrzymywała światło, żeby jej najmłodsze dziecko odnalazło drogę do domu.

Rano Jessica obudziła się zesztywniała, rozmyślając w łóżku o młodszej siostrze. A raczej wymyślając nowe warianty jej losu. Czy Kathy leżała martwa w jakimś dole? Pogrzebana pod gałęziami w lesie? Jako szkielet objedzony przez zwierzęta i robaki? A może jej zwłoki zalano cementem w jakimś fundamencie? Albo obciążone spoczęły na dnie rzeki jak ten miniaturowy nurek z akwarium w salonie? Czy umarła bez bólu? Czy ją torturowano? Czy jej ciało porąbano na kawałki, spalono, rozpuszczono w kwasie…

A może wciąż żyła.

Nieśmiertelna nadziejo.

Czy Kathy porwano? Czy jako biała niewolnica trafiła do jakiegoś szejka z Bliskiego Wschodu? Albo przykuto ją do kaloryfera na farmie w Wisconsin jak tę nieszczęśnicę z programu Geraldo. Być może po uderzeniu w głowę zapomniała, kim jest, i żyła na ulicy w stanie amnezji? Albo po prostu uciekła do innego świata.

Możliwości było bez liku. Kiedy nagle znika ktoś bliski, nawet ludzie bez wyobraźni są w stanie wymyślić tysiąc straszliwych scenariuszy albo, co jest jeszcze gorszą torturą, tysiąc powodów do nadziei.

Wszystkie te myśli pierzchły na odgłos strudzonego posapywania silnika. Pod dom podjechał znajomy, pokryty drobnymi wgnieceniami chevrolet caprice, który wyglądał jak wóz używany do holowania uszkodzonych samochodów. Jessica wstała i pośpieszyła do drzwi.

Paul Duncan był krępym, silnie zbudowanym mężczyzną o szpakowatych włosach, które zaczęły mocno siwieć. Chodził pewnym krokiem, jak to policjant.

– Miło cię widzieć, ślicznotko! – Powitał ją na ganku szerokim uśmiechem i cmoknął w policzek. – Jak się masz?

– W porządku, wujku – odparła, ściskając go.

– Wspaniale wyglądasz.

– Dziękuję.

Paul osłonił ręką oczy przed słońcem.

– Cholernie gorąco – stwierdził. – Wejdźmy do środka.

– Za chwilę – powiedziała, kładąc dłoń na jego ramieniu. – Najpierw chcę porozmawiać.

– O czym?

– O sprawie ojca.

– Nie prowadzę jej, kochanie. Wiesz, że już nie zajmuję się zabójstwami. A poza tym, jako przyjaciel Adama i tak dalej, mógłbym się okazać stronniczy.

– Ale na pewno wiesz, co się dzieje. Paul Duncan wolno skinął głową.

– Wiem.

– Podobno, tak twierdzi mama, policja uważa, że tatę zabił jakiś rabuś.

– Owszem.

– Ty w to nie wierzysz?

– Adama obrabowano. Zniknął jego portfel. Zegarek. Nawet sygnety. Morderca zabrał wszystko.

– Upozorował rabunek.

Paul Duncan uśmiechnął się łagodnie, tak jak kiedyś podczas jej bierzmowania, zabawy z okazji szesnastych urodzin i gdy świętowała zdanie matury.

– Do czego zmierzasz, Jess? – spytał.

– Nie widzisz nic dziwnego w tym morderstwie? Nie dostrzegasz żadnego związku pomiędzy nim a zniknięciem Kathy?

Paul cofnął się o krok, jakby jej słowa lekko go odepchnęły.

– Związku? Twoja siostra zniknęła z kampusu. Twojego ojca jakiś bandzior zabił półtora roku później. Gdzie tutaj widzisz związek?

– Naprawdę uważasz, że nic nie łączy tych spraw? Że pioruny przypadkiem trafiły dwa razy w to samo miejsce?

Paul wsunął ręce do kieszeni.

– Jeśli pytasz, czy, moim zdaniem, twoją rodzinę spotkały dwie straszne, ale oddzielne tragedie, to odpowiem, że tak. Nic w tym nadzwyczajnego, Jess. Życie rzadko jest sprawiedliwe. Bóg nie rozdziela nieszczęść równo. Niektóre rodziny przechodzą przez życie niedraśnięte. A inne obrywają w dwójnasób. Tak jak twoja.

– Zatem to zły los. To chcesz mi powiedzieć? Przeznaczenie.

Paul Duncan uniósł ręce.

– Przeznaczenie, pioruny trafiające w to samo miejsce – to twoje słowa. Jesteś pisarką. Ja natomiast nazywam to tragedią. Tragicznym, nieco dziwacznym zbiegiem okoliczności. Widziałem o wiele dziwniejsze przypadki. Twój tata również.

W tym momencie otworzyły się drzwi i stanęła w nich matka Jessiki.

– Co się dzieje? – spytała.

– Nic, nic, Carol. Rozmawiamy sobie.

– Jessica?

Carol przyjrzała się córce, wpatrującej się badawczo w Paula.

– Rozmawiamy, mamo.

Jessica weszła do domu. Obserwujący ją Paul Duncan odetchnął. Podejrzewał, że może z nią być problem. Nigdy nie akceptowała łatwych rozwiązań, nawet jeśli odpowiedź była prosta. Wprawdzie liczył się z kłopotami z jej strony, ale miał nadzieję, że mu ich nie sprawi.

Teraz nie bardzo wiedział, co robić.

Północ.

O dziesiątej Christian Steele wsunął się pod koc, przez dziesięć minut czytał, a potem zgasił światło. Leżał bez ruchu na wznak w ciemnościach i wpatrywał się w sufit bez złudzeń, że szybko zaśnie.

– Kathy – powiedział na głos.

Myślami błądził bez celu, przysiadał na chwilę to tu, to tam niczym motyl i leciał dalej, spowity mrokiem, lecz nie ciszą. Na obozie futbolowym coś takiego jak cisza nie istniało. Docierały do niego odgłosy rzucania puszkami po piwie, głośna muzyka, śmiech, śpiewy i przekleństwa. Przez ścianę słyszał ryki dwóch ofensywnych stoperów, Charlesa i Eddiego. Nigdy nie byli cicho, głosy mieli nastawione na cały regulator jak radio z urwanymi gałkami. Christian wprawdzie nie unikał imprez i też pił tak, że wpadał w objęcia białej muszli i rzucał pawia. Ale nie dziś.

Nie dziś!

– Kathy – powtórzył.

Czy to możliwe? Po takim czasie…

Tyle się naraz działo. Skończył studia. Pojutrze zaczynało się zgrupowanie drużyny Tytanów. Zainteresowanie mediów przeszło wszelkie oczekiwania. Lubił być w centrum uwagi, trafiać na okładki Sports Illustrated, widzieć podziw na twarzach ludzi, którzy z nim rozmawiali. Miły chłopak, mówili o nim. Naprawdę miły, podkreślali, tak jakby spodziewali się chamstwa po kimś, kto bardzo dokładnie rzuca futbolowym jajem. Kto z racji swoich sportowych osiągnięć – winien traktować ich jak istota lepszego, znacznie wyższego gatunku.

Christian był podniecony, a zarazem pełen obaw. Wiedział, że musi myśleć o przyszłości. Na sportowców czyhały niebezpieczeństwa, a sława trwała czasem bardzo krótko, czego najlepszym przykładem był Myron Bolitar. Twoja sportowa kariera potrwa najwyżej dziesięć lat, podkreślił, dlatego ważne, byś zarobił na tym od razu. Stawka była duża. Ogromna. W tej chwili cieszył się sławą, ale pomiędzy sławą amatorską a zawodową istniała wielka różnica. Ta go dopiero czekała. Prawdziwa sława, rywalizacja i pieniądze, a nie tylko akademickie kopertowe, wręczane po kryjomu z ręki do ręki…


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: