Kiedyś Sheila poprosiła mnie, żebym odpowiedział na złożony z kilku pytań quiz, który znalazła w jakimś czasopiśmie. Jedno z nich brzmiało: „Jaka jest największa wada twojej ukochanej?”. Po namyśle wpisałem „często zapomina parasola w restauracjach”. Bardzo jej się to spodobało, chociaż domagała się, żebym napisał coś więcej. Wypomniałem jej słuchanie boys bandów i starych płyt Abby. Poważnie pokiwała głową i obiecała, że spróbuje się poprawić.

Rozmawialiśmy o wszystkim oprócz przeszłości. Często spotykam się z tym w mojej pracy. Dlatego się nie przejmowałem. Teraz, patrząc wstecz, zacząłem się nad tym zastanawiać, ale wówczas dodawało to naszej znajomości… sam nie wiem, może posmaku tajemniczości. A przede wszystkim – znieście i ten banał – wydawało się, jakbyśmy przedtem nie istnieli. Nie żyli, nie mieli innych partnerów ani przeszłości, narodzili się wtedy, gdy się poznaliśmy.

Taak, wiem.

Melissa usiadła przy ojcu. Widziałem profile ich obojga. Uderzające podobieństwo. Ja przypominałem matkę. Mąż Melissy, Ralph, krążył wokół bufetu. Typowy amerykański menedżer średniego szczebla, noszący dresowe bluzy z krótkimi rękawami i białe podkoszulki, porządny facet mocno ściskający ci dłoń, mający zawsze lśniące buty, ulizane włosy i ograniczoną inteligencję. Nigdy nie rozluźniał krawata, może nie tyle spięty, co spokojny tylko wtedy, gdy wszystko znajduje się na swoim miejscu.

Nie mamy ze sobą wiele wspólnego, ale szczerze mówiąc, nie znam go zbyt dobrze. Mieszkają w Seattle i prawie nigdy tu nie przyjeżdżają. Mimo woli przypomniałem sobie, jak Melissa przeżywała trudny wiek i chodziła z miejscowym czarnym charakterem, niejakim Jimmym McCarthym. Ten błysk, jaki miała wtedy w oczach! Jaka potrafiła być spontaniczna i bardzo, aż do przesady zabawna. Nie wiem, co się stało, co ją odmieniło, a może przestraszyło. Ludzie twierdzą, że po prostu dojrzała. Nie sądzę, aby to wyjaśniało zmianę. Uważam, że coś musiało się za tym kryć.

Melissa – zawsze nazywaliśmy ją Mel – dała mi znak oczami. Wymknęliśmy się do bocznego pokoju, klasycznego amerykańskiego saloniku z telewizorem. Sięgnąłem do kieszeni i namacałem zdjęcie Kena.

– Ralph i ja wyjeżdżamy jutro rano – oznajmiła Melissa.

– Szybko.

– Co chcesz przez to powiedzieć? Potrząsnąłem głową.

– Mamy dzieci. Ralph pracuje.

– Racja – zauważyłem. – Dobrze, że w ogóle się pokazaliście. Szeroko otworzyła oczy.

– To okropne, co powiedziałeś.

Miała słuszność. Obejrzałem się przez ramię. Ralph siedział z ojcem i Lou Farleyem, zajadając szczególnie paskudnego „niechluja”. Kawałek sałaty przykleił mu się do kącika ust. Chciałem powiedzieć Mel, że mi przykro. Nie potrafiłem. Była najstarsza z naszej trójki, trzy lata starsza od Kena, a pięć ode mnie. Kiedy znaleziono ciało Julii, uciekła z domu. Tylko tak można było to określić. Razem z mężem i dzieckiem przeniosła się na drugi koniec kraju. Zazwyczaj rozumiałem ją, lecz wciąż złościło mnie to, co uważałem za zdradę.

Znów pomyślałem o zdjęciu Kena i nagle podjąłem decyzję.

– Chcę ci coś pokazać.

Odniosłem wrażenie, że Melissa wzdrygnęła się, jakby w obawie przed ciosem, ale może tylko mi się tak wydawało. Miała fryzurę ulubioną przez gospodynie z przedmieść – trwała, włosy utlenione i sięgające do ramion – zapewne takie podobały się Ralphowi. Mnie się nie podobały, nie było jej z nimi do twarzy.

Odeszliśmy w głąb pokoju, aż pod drzwi prowadzące do garażu. Obejrzałem się. Wciąż widziałem ojca, Ralpha i Lou Farleya.

Otworzyłem drzwi. Mel spojrzała ze zdziwieniem, ale poszła za mną. Stanęliśmy na cementowej podłodze w chłodnym garażu. Reprezentował styl sprzed Wielkiego Amerykańskiego Zagrożenia Pożarowego. Zardzewiałe puszki po farbach, spleśniałe kartony, kije baseballowe, stary wiklinowy kosz, łyse opony – wszystko porozrzucane wokół jak po eksplozji. Na podłodze były plamy oleju, a zalegający kurz nadawał wszystkiemu szary kolor i utrudniał oddychanie. Z sufitu wciąż zwisał sznurek. Pamiętam, jak ojciec zrobił trochę wolnego miejsca i przywiązał do sznurka piłkę tenisową, żebym mógł ćwiczyć uderzenia kijem baseballowym. Nie mogłem uwierzyć, że ona wciąż tu wisi.

Melissa nie odrywała ode mnie wzroku. Nie wiedziałem, jak to powiedzieć.

– Wczoraj przeglądaliśmy z Sheilą rzeczy matki – zacząłem.

Lekko zmrużyła oczy. Zamierzałem opowiedzieć, że zaglądając do szuflad, natrafiliśmy na laminowane ogłoszenia o narodzinach i ten stary program z czasów, kiedy mama grała „Mamę” w teatrzyku w Livingston, i jak siedzieliśmy z Sheilą nad tymi starymi zdjęciami – pamiętasz to z królem Husajnem, Mel? – ale nie chciało mi to przejść przez gardło.

Bez słowa sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem fotografię.

Wystarczył jej jeden rzut oka. Odskoczyła, jakby zdjęcie parzyło. Kilkakrotnie spazmatycznie wciągnęła powietrze i cofnęła się. Ruszyłem ku niej, ale powstrzymała mnie, podnosząc rękę. Kiedy znów na mnie spojrzała, jej twarz była zupełnie bez wyrazu. Nie malowało się na niej zdziwienie ani niepokój, ani radość.

Ponownie podsunąłem jej zdjęcie. Tym razem nawet nie mrugnęła okiem.

– To Ken – wyrwałem się głupio.

– Widzę, Will.

– To wszystko, co masz do powiedzenia?

– A co chciałbyś usłyszeć?

– On żyje. Mama wiedziała o tym. Miała to zdjęcie. Cisza.

– Mel?

– On żyje – powtórzyła. – Słyszę cię. Oniemiałem na taką reakcję, a raczej brak reakcji.

– Jeszcze coś? – zapytała Melissa.

– Nie interesuje cię nic więcej?

– A co może mnie interesować, Will?

– Ach, racja, zapomniałem. Musisz wracać do Seattle.

– Tak.

Odsunęła się ode mnie. Znów wpadłem w gniew.

– Mel, pomogła ci ucieczka?

– Nigdzie nie uciekałam.

– Bzdura.

– Ralph dostał tam pracę.

– Pewnie.

– Jak śmiesz mnie osądzać?

Nagle przypomniałem sobie, jak we troje godzinami bawiliśmy się w motelowym basenie w pobliżu Cape Cod. Tony Bonoza zaczął rozgłaszać plotki o Mel i Ken poczerwieniał, kiedy je usłyszał, a potem sprał Bonozę, chociaż ten był od niego o dwa lata starszy i dziesięć kilo cięższy.

– Ken żyje – powtórzyłem.

– Czego ode mnie oczekujesz?

W jej głosie słyszałem błagalną nutę.

– Zachowujesz się tak, jakby to nie miało znaczenia.

– Nie jestem pewna, czy ma.

– Co to ma znaczyć, do diabła?

– Ken nie jest już częścią naszego życia.

– Mów za siebie.

– Dobrze, Will. On nie jest już częścią mojego życia.

– Jest twoim bratem.

– Sam dokonał wyboru.

– W ten sposób dla ciebie umarł?

– A czy tak nie byłoby lepiej? – Potrząsnęła głową i zamknęła oczy. Czekałem. – Może rzeczywiście uciekłam, Will. Ale ty też. Mieliśmy wybór. Nasz brat albo jest trupem, albo mordercą. Tak czy inaczej, dla mnie umarł.

Ponownie pokazałem jej zdjęcie.

– Wiesz, że może być niewinny.

Melissa spojrzała na mnie i nagle znów stała się starszą siostrą.

– Daj spokój, Will. Dobrze wiesz, że tak nie jest.

– Bronił nas, kiedy byliśmy dziećmi. Troszczył się o nas.

– Kochał nas.

– Ja też go kochałam. Wiedziałam jednak, jaki jest. Miał skłonność do używania przemocy, Will. Zdajesz sobie z tego sprawę. Owszem, bronił nas. Czy nie sądzisz, że robił to także dlatego, iż sprawiało mu to przyjemność? Wiesz, że przed śmiercią był zamieszany w coś złego.

– To jeszcze nie oznacza, że jest mordercą.

Melissa ponownie zamknęła oczy. Widziałem, że zbiera siły.

– Rany boskie, Will, a co robił tamtej nocy?

Nasze spojrzenia spotkały się. Nie odpowiedziałem. Nagle zrobiło mi się zimno.

– Zapomnijmy o morderstwie, dobrze? Dlaczego Ken uprawiał seks z Julie Miller?

Te słowa przeszyły mnie na wskroś, nie mogłem złapać tchu. Kiedy go w końcu odzyskałem, mój głos był tak cichy, jakby dobiegał z oddali.

– Zerwaliśmy ze sobą prawie rok wcześniej.

– Chcesz mi powiedzieć, że się z tym pogodziłeś?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: