Squares podrzucił mnie pod dom i pojechał do Covenant House. Wszedłem do mieszkania i rzuciłem klucze na stół. Zawołałbym Sheilę tylko po to, by się upewnić, że nie wróciła do domu, ale mieszkanie wydawało się takie puste i pozbawione życia, że dałem spokój. To miejsce, które przez ostatnie cztery lata nazywałem domem, nagle wydało mi się inne, obce. Powietrze było nieświeże, jakby mieszkanie stało puste przez bardzo długi czas. Zapewne ponosiła mnie wyobraźnia.

I co teraz?

Pewnie powinienem przetrząsnąć mieszkanie, poszukać jakichś śladów. Natychmiast uświadomiłem sobie, jak spartańskie życie wiodła Sheila. Czerpała przyjemność z prostych, czasem na pozór zupełnie prozaicznych czynności i nauczyła mnie tego samego. Miała niewiele rzeczy. Wprowadzając się, przyniosła tylko jedną walizkę. Wiedziałem, że była biedna, bo znałem stan jej konta w banku. Płaciła swoją część czynszu za mieszkanie, ale należała do ludzi wyznających filozofię, zgodnie z którą „przedmioty posiadają ciebie, a nie na odwrót”. Teraz doszedłem do wniosku, że przedmioty nie tyle stają się naszymi panami, ile przywiązują nas do miejsca, pozwalają zapuścić korzenie.

Moja bluza od dresu numer XXL z nadrukiem Amherst College leżała na krześle w sypialni. Podniosłem ją ze ściśniętym sercem. Zeszłej jesieni pojechaliśmy na zjazd absolwentów mojej alma mater. W miasteczku akademickim Amherst jest wzgórze o stromym zboczu, które zaczyna się przy klasycznym amerykańskim budynku uczelni, a potem opada ku rozległym boiskom sportowym. Większość studentów nazywa je (bardzo oryginalnie) „Wzgórzem”.

Późną nocą spacerowaliśmy z Sheilą po miasteczku, trzymając się za ręce. Potem położyliśmy się w trawie na Wzgórzu, patrzyliśmy na pogodne niebo i długo rozmawialiśmy. Pamiętam, że myślałem wtedy, iż nigdy nie byłem tak spokojny, spełniony i radosny. Wciąż leżąc na wznak, Sheila położyła rękę na moim brzuchu, a potem, patrząc w gwiazdy, wsunęła ją za pasek moich spodni. Obróciłem się i patrzyłem na jej twarz. Kiedy jej palce, hm… dotarły do celu, zobaczyłem jej łobuzerski uśmiech.

– To nada nowy sens powiedzeniu „włożyć w coś całą duszę” – zauważyła.

Może w tamtej sytuacji była to zupełnie naturalna reakcja, ale właśnie wtedy, na tym pagórku, po raz pierwszy uświadomiłem sobie bez najmniejszych wątpliwości, że Sheila będzie tą wybraną i zawsze będziemy razem. Widmo mojej pierwszej miłości, które dręczyło mnie i zniechęcało do kobiet, w końcu zostało przegnane.

Patrzyłem na tę bluzę i przez chwilę czułem zapach lonicery oraz listowia. Przycisnąłem ją do twarzy i nie wiem który już raz po rozmowie z Pistillo zadałem sobie pytanie: Czy to wszystko było kłamstwem?

Nie.

Squares może mieć rację co do tego, że w każdym człowieku kryje się skłonność do przemocy. Jednak nie można udawać takiego uczucia.

Liścik wciąż leżał na stoliku.

Kocham cię, zawsze S

Musiałem w to wierzyć. Przynajmniej tyle byłem winien Sheili. Przeszłość to jej sprawa. Nie miałem prawa jej osądzać. Cokolwiek się stało, Sheila musiała mieć powody. Kochała mnie. Byłem tego pewien. Teraz muszę ją odszukać, pomóc jej oraz znaleźć sposób, żeby… żeby… było jak dawniej.

Nie zwątpię w nią.

Sprawdziłem szuflady. Sheila miała jeden rachunek bankowy i jedną kartę kredytową – przynajmniej o ile mi wiadomo. Nie znalazłem żadnych papierów, starych wyciągów, kwitów, rachunków, niczego. Pewnie wszystkie wyrzuciła.

Wygaszacz ekranu w postaci wszechobecnych rozchodzących się kresek znikł, gdy poruszyłem myszką. Zalogowałem się, wprowadziłem hasło Sheili i kliknąłem na pocztę. Nic. Ani jednej wiadomości. Dziwne. Sheila rzadko – a nawet bardzo rzadko – korzystała z sieci, ale żeby w skrzynce nie było ani jednej starej wiadomości? Zajrzałem do schowka. Również pusty. Sprawdziłem zaznaczone witryny internetowe. Też nic. Skontrolowałem historię. Zero. Usiadłem wygodnie i zapatrzyłem się w ekran. Zaświtał mi nowy pomysł. Rozważałem go przez chwilę, zastanawiając się, czy w ten sposób nie popełnię zdrady. Nieważne. Squares miał rację, mówiąc, że muszę spojrzeć w przeszłość, żeby wiedzieć, co robić. Nie mylił się, twierdząc, że może mi się nie spodobać to, co znajdę.

Wszedłem w witrynę switchboard.com, zawierającą ogromną książkę telefoniczną. Do rubryki „nazwisko” wprowadziłem Rogers. Stan Idaho. Miasto Mason. Znałem te dane z for – mularza, który Sheila wypełniła, ubiegając się o pracę w Covenant House.

Był tylko jeden taki abonent. Na kartce papieru zanotowałem numer telefonu. Owszem, zamierzałem zadzwonić do rodziców Sheili. Jeśli miałem zajrzeć w przeszłość, to równie dobrze mogłem dotrzeć aż tam.

Zanim zdążyłem podnieść słuchawkę, zadzwonił telefon. Odebrałem i usłyszałem głos siostry, Melissy.

– Co ty wyprawiasz?

Zastanawiałem się, jak to wyjaśnić, ale ograniczyłem się do krótkiego:

– Mam pewien problem.

– Will – powiedziała dawnym tonem starszej siostry opłakujemy naszą mamę. Zamknąłem oczy.

– Tato pytał o ciebie. Musisz przyjechać.

Rozejrzałem się po dusznym, obcym mieszkaniu. Nie miałem żadnego powodu, żeby tu tkwić. Pomyślałem o zdjęciu, które wciąż znajdowało się w mojej kieszeni i ukazywało Kena na szczycie jakiejś góry.

– Już jadę – odparłem.

Melissa powitała mnie w drzwiach i zapytała:

– Gdzie Sheila?

Wymamrotałem coś o wcześniejszych zobowiązaniach i wszedłem do środka. Tego dnia mieliśmy gościa nienależącego do rodziny – starego przyjaciela ojca, niejakiego Lou Farleya. Przypuszczałem, że nie widzieli się co najmniej dziesięć lat. Opowiadali sobie z przesadnym zapałem różne zbyt stare historie. Czasem wspominali dawny zespół piłkarski i z pewnym trudem przypominałem sobie ojca, upozowanego, w brązowym kostiumie z grubego poliestru, z widocznym na piersi logo Friendly's Ice Cream. Wciąż słyszę stukanie jego korków na podjeździe i czuję ciężką dłoń na moim ramieniu. To było tak dawno. Od lat nie słyszałem, żeby ojciec się tak śmiał. Oczy miał wilgotne i zamglone. Czasem mama chodziła na mecze. Wciąż widzę, jak siedzi na ławce w koszuli bez rękawów, odsłaniającej ładnie opalone ramiona. Wyjrzałem przez okno, nadal mając nadzieję, że Sheila się pojawi, że to wszystko okaże się jakimś wielkim nieporozumieniem. Część mojego umysłu – bardzo duża część – nie chciała przyjąć jej zniknięcia do wiadomości. Chociaż śmierć matki była od dawna oczekiwana (rak Sunny, jak to często bywa, okazał się powolnym i nieuchronnym marszem w zaświaty, gwałtownie przyspieszonym na samym końcu), nie potrafiłem jej zaakceptować.

Sheila.

Już kiedyś kochałem i straciłem ukochaną. Przyznaję, że w sprawach sercowych jestem raczej staroświecki. Wierzę w braterstwo dusz. Każdy z nas przeżywa kiedyś pierwszą miłość. Gdy straciłem ukochaną, zostałem z wielką pustką w sercu. Przez długi czas sądziłem, że nigdy jej nie wypełnię. Były po temu powody. Przede wszystkim nasze rozstanie nie sprawiało wrażenia definitywnego. No, nieważne. Kiedy mnie rzuciła – zupełnie niespodziewanie, tak po prostu – byłem przekonany, że będę musiał zadowolić się kimś… mniej odpowiednim albo do końca życia zostać sam.

Potem poznałem Sheilę.

Myślałem o tym, w jaki sposób patrzyła na mnie swoimi zielonymi oczami, o jej jedwabistych rudych włosach. Początkowy pociąg fizyczny – niezwykły, niepowstrzymany – przeszedł w coś, co sięgnęło każdej komórki mojego ciała. Ściskało mnie w dołku. Serce biło mi mocniej, ilekroć spoglądałem na jej śliczną twarz. Siedziałem w furgonetce ze Squaresem, który nagle szturchał mnie w bok, ponieważ moje myśli uleciały do miejsca, które żartobliwie nazywał Sheilalandem, pozostawiając tylko głupawy uśmiech na twarzy. Byłem zauroczony. Tuliliśmy się, oglądając stare filmy wideo, pieszcząc się, drażniąc, sprawdzając, jak długo zdołamy wytrzymać, tocząc walkę z pożądaniem, aż… hm, po to magnetowid ma przycisk „stop”.

Trzymaliśmy się za ręce. Chodziliśmy na długie spacery. Siadywaliśmy w parku i wymienialiśmy szeptem złośliwe uwagi o przechodniach. Na przyjęciach uwielbiałem stać na drugim końcu sali i obserwować ją z daleka, patrzeć, jak chodzi, porusza się, rozmawia z innymi. Gdy nasze spojrzenia się spotykały, w jej oczach pojawiał się znajomy błysk, a na ustach zmysłowy uśmiech.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: