W kącie pomieszczenia stała zardzewiała zjeżdżalnia, niczym nieróżniąca się od tych, które znajdują się na placach zabaw. Spuszczano po niej zwłoki przywiezione na parking z tyłu domu. Ściany były wyłożone kafelkami, chociaż niektóre z nich po latach poodpadały. Kran trzeba było odkręcać obcęgami. W powietrzu nadal unosił się trupi odór, jak duch, który nie chce opuścić zamczyska.

Ranna leżała na metalowym stole. Morty już na pierwszy rzut oka stwierdził, że stan jest poważny. Odwrócił się do mężczyzny, który powiedział:

– Pomóż jej.

Morty'emu nie spodobał się ton jego głosu. Słyszał w nim gniew, owszem, ale przede wszystkim rozpacz, tak że te słowa zabrzmiały prawie błagalnie.

– To nie wygląda dobrze – rzekł Morty. Mężczyzna przycisnął mu lufę do piersi.

– Jeśli ona umrze, to ty też.

Morty przełknął ślinę. Jasne jak słońce. Podszedł do pacjentki. W ciągu ostatnich lat miał tu wielu mężczyzn, ale po raz pierwszy znalazła się kobieta. Właśnie w taki sposób zarabiał na swoje półżycie: łataniem podziurawionych bandziorów. Gdyby z raną kłutą lub postrzałową zjawili się w pogotowiu, dyżurny lekarz musiałby zgłosić to na policji. Dlatego przychodzili do prowizorycznego szpitala Morty'ego.

Wrócił myślą do zasad selekcjonowania rannych, wykładanych na studiach. Podstawy zawodu. Drożność dróg oddechowych, oddech, krążenie. Pacjentka oddychała z trudem i miała słabe tętno.

– Ty ją tak urządziłeś? Mężczyzna nie odpowiedział.

Morty starał się, jak mógł. Głównie pozszywał. Ustabilizuj jej stan, myślał. Ustabilizuj i pozbądź się ich. Kiedy skończył, mężczyzna ostrożnie wziął kobietę na ręce.

– Jeśli piśniesz…

– Nie tacy mi grozili.

Mężczyzna pospiesznie wyszedł, niosąc kobietę. Morty został w piwnicy. Po tym nagłym przebudzeniu miał nerwy w strzępach. Westchnął i postanowił wrócić do łóżka. Jednak zanim wszedł na schody, Morty Meyer popełnił straszliwy błąd.

Wyjrzał przez okienko.

Mężczyzna zaniósł kobietę do samochodu. Ostrożnie, niemal czule, położył ją na tylnym siedzeniu. Nagle Morty dostrzegł jeszcze coś, a raczej kogoś. Zmrużył oczy i przeszedł go zimny dreszcz.

Na tylnym siedzeniu samochodu był jeszcze ktoś, kto zdecydowanie nie powinien tu być. Morty odruchowo sięgnął po telefon, ale zamarł, nie podniósłszy słuchawki. Do kogo miałby zadzwonić? I co by powiedział?

Zamknął oczy i wziął się w garść. Wszedł po schodach na górę. Wgramolił się do łóżka i nakrył po szyję. Wbił wzrok w sufit i próbował zapomnieć.

4

Sheila zostawiła mi krótki i słodki liścik:

Kocham cię, zawsze S

Nie wróciła do łóżka. Zakładałem, że spędziła resztę nocy, wyglądając przez okno. W mieszkaniu było cicho i tylko około piątej usłyszałem, jak opuściła mieszkanie. Wyjście o tak wczesnej porze nie było dla niej niczym niezwykłym. Sheila należała do rannych ptaszków, z rodzaju tych przypominających mi stare wojskowe powiedzenie, że żołnierz więcej zrobi do dziewiątej rano niż większość ludzi przez cały dzień. Znacie ten typ: czujesz się przy nim jak leń i kochasz go za to.

Sheila powiedziała mi raz – i tylko raz – że przyzwyczaiła się do rannego wstawania przez lata pracy na farmie. Kiedy próbowałem pytać o szczegóły, natychmiast zamknęła się w sobie. Przeszłość oddzielała linia nakreślona na piasku. Przekroczenie groziło śmiercią lub kalectwem. Jej zachowanie bardziej mnie zaskoczyło, niż zaniepokoiło.

Wziąłem prysznic i ubrałem się. Zdjęcie mojego brata schowałem do szuflady biurka. Teraz je wyjąłem i przyglądałem mu się przez dłuższą chwilę. Czułem ucisk w piersi. Miałem kompletny zamęt w głowie, ale wyłaniała się z niego tylko jedna myśl: Ken jakoś zdołał zwiać.

Być może zastanawiacie się, dlaczego przez te wszystkie lata byłem pewien, że zginął. Przyznaję, że głównie z powodu nadziei pomieszanej ze ślepą wiarą. Kochałem mojego brata i znałem go. Ken nie był doskonały. Szybko wpadał w gniew i uwielbiał konfrontacje. Był zamieszany w coś niedobrego. Jednak nie był mordercą. Tego byłem pewien.

Teoria rodziny Kleinów opierała się na czymś więcej niż na ślepej wierze. Po pierwsze, w jaki sposób Ken zdołał tak długo się ukrywać? Miał w banku tylko osiemset dolarów. Skąd wziął fundusze na wymykanie się z rąk sprawiedliwości? Jaki mógł mieć powód, żeby zabijać Julie? Dlaczego ani razu nie skontaktował się z nami przez jedenaście lat? Czemu był taki spięty, kiedy po raz ostatni przyjechał do domu? Dlaczego zwierzył mi się, że grozi mu niebezpieczeństwo? I dlaczego nie zmusiłem go, żeby powiedział mi coś więcej?

Jednak najbardziej miażdżącym dowodem – lub budzącym największe wątpliwości, zależnie od punktu widzenia – były ślady krwi znalezione na miejscu zbrodni. Niektóre należały do Kena. Dużą plamę znaleziono w piwnicy, a małe krople pozostawiły trop ciągnący się po schodach i do drzwi. Następna duża plama znajdowała się pod krzakiem na podwórzu domu Millerów. Rodzina Kleinów zakładała, że tam prawdziwy morderca zabił Julie i ciężko (zapewne śmiertelnie) zranił mojego brata. Policja miała prostszą teorię: Julie się broniła.

Była jeszcze jedna poszlaka, która potwierdzała teorię naszej rodziny. Ja ją dostarczyłem i chyba dlatego nikt poważnie nie wziął jej pod uwagę.

Rzecz w tym, że tamtej nocy widziałem jakiegoś mężczyznę, kręcącego się w pobliżu domu Millerów.

Jak już powiedziałem, policjanci i dziennikarze nie zwrócili na to uwagi – przecież byłem bezpośrednio zainteresowany w oczyszczeniu mojego brata z zarzutów – ale muszę o tym wspomnieć, żeby wyjaśnić, dlaczego nie wierzyliśmy w winę Kena. Nie mieliśmy innego wyjścia. Mogliśmy pogodzić się z myślą, że mój brat bez powodu zamordował śliczną dziewczynę, a potem, nie dysponując środkami, zdołał ukrywać się przez jedenaście lat, pomimo rozgłosu nadanego tej sprawie przez media oraz intensywnych poszukiwań, prowadzonych przez policję. Mogliśmy też wierzyć, że uprawiał seks z Julie Miller (na co wskazywały dowody), wpakował się w kłopoty i obawiał się kogoś, być może osobnika, którego widziałem tamtej nocy na Coddington Terrace, a ten ktoś upozorował jego winę i postarał się o to, by ciała Kena nigdy nie znaleziono.

Nie twierdzę, że tak to się odbyło. Znaliśmy jednak Kena. Nie zrobiłby tego, o co go oskarżano. Cóż więc się stało?

Niektórzy byli skłonni przyznać nam rację, ale byli to głównie stuknięci zwolennicy teorii spiskowych z gatunku tych, co to uważają, że Elvis i Jimmi Hendrix opalają się na jednej z wysp archipelagu Fidżi. Telewizja potraktowała ją tak lekceważąco, że człowiek dziwił się, że telewizor nie zanosi się drwiącym śmiechem. Z czasem przestałem zaciekle stawać w obronie Kena. Chociaż może to zabrzmi samolubnie, ale chciałem żyć, pracować w wybranym zawodzie. Nie chciałem być bratem poszukiwanego zbiegłego mordercy.

Jestem pewien, że w Covenant House mieli zastrzeżenia do mojej kandydatury. Jak można mieć im to za złe? Chociaż jestem naczelnym dyrektorem, moje nazwisko nie figuruje w nagłówkach pism. Nigdy nie pojawiam się na imprezach organizowanych w celu zebrania funduszy. Pracuję za kulisami i przeważnie bardzo mi to odpowiada.

Ponownie spojrzałem na zdjęcie tak znajomego, a zarazem zupełnie nieznanego mi człowieka.

Czy matka mogła ukrywać prawdę przez tyle lat?

Może pomagała Kenowi, a ojcu i mnie powiedziała, że on nie żyje? Kiedy zastanawiałem się nad tym, doszedłem do wniosku, że matka była najzagorzalszą orędowniczką teorii Kena – ofiary. Czyżby przez cały czas posyłała mu pieniądze? Czy od początku wiedziała, gdzie się ukrył?

Było o czym rozmyślać.

Oderwałem wzrok od zdjęcia i otworzyłem kuchenną szafkę. Już zdecydowałem, że tego ranka nie pojadę do Livingston. Na samą myśl o spędzeniu jeszcze jednego dnia w cichym jak grobowiec rodzinnym domu przeszedł mnie dreszcz. Ponadto chciałem wrócić do pracy. Byłem pewien, że matka nie tylko zrozumiałaby, ale wręcz do tego by mnie zachęcała. Tak więc przygotowałem talerz płatków Golden Grahams i zadzwoniłem na numer poczty głosowej Sheili. Nagrałem się, mówiąc, że ją kocham, i poprosiłem, żeby do mnie zatelefonowała.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: