Moje mieszkanie, a teraz nasze mieszkanie, znajduje się na skrzyżowaniu Dwudziestej Czwartej i Dziewiątej Alei, niedaleko hotelu Chelsea. Zazwyczaj przechodzę pieszo te siedem – naście kwartałów dzielących mnie od Covenant House, znajdującego się na północy, przy Czterdziestej Pierwszej, niedaleko autostrady West Side. Kiedyś była to znakomita lokalizacja dla schroniska dla młodocianych, zanim oczyszczono Czterdziestą Drugą, bastion bijącej w oczy deprawacji. Ta ulica była istnymi wrotami piekieł, bazarem groteskowo wynaturzonej miłości. Przechodnie i turyści mijali na niej prostytutki, dilerów, alfonsów, sex shopy, kina porno i wypożyczalnie wideo, tak że zanim dotarli do końca, albo dawali się skusić, albo pragnęli jak najszybciej wziąć prysznic i pójść do lekarza po penicylinę. Moim zdaniem ta perwersja była tak ohydna i przygnębiająca, że wprost odbierała ochotę na seks. Mam takie same potrzeby i odruchy jak większość znanych mi facetów. Nigdy jednak nie rozumiałem, co pociągającego można zobaczyć w brudnej i bezzębnej narkomance.

Paradoksalnie, policja znacznie utrudniła nam pracę, robiąc tam porządek. Przed tym wiedzieliśmy, gdzie pojechać furgonetką Covenant House. Zbiegli z domów młodociani stali na ulicy i byli dobrze widoczni. Potem nasze zadanie nie było już takie łatwe. Co gorsza, wcale nie wypleniono zła, tylko zmuszono je do zejścia w podziemie. Tak zwani porządni ludzie, ci wspomniani przeze mnie przechodnie i turyści, już nie byli narażeni na oglądanie zasłoniętych witryn z napisami TYLKO DLA DOROSŁYCH lub obłażących z farby markiz z reklamami filmów o takich tytułach jak Fikołki Charliego lub Członek zwany koniem. Plugastwa jednak nie da się całkiem wyplenić. Ono jest jak karaluch. Zawsze przetrwa. Zejdzie pod ziemię lub się ukryje.

Ukryte plugastwo pozostaje groźne. Kiedy jest dobrze widoczne, można nim gardzić i czuć się lepszym. Ludzie tego potrzebują. Niektórzy wręcz nie mogą bez tego żyć. Inną zaletę nieskrywanego plugastwa docenicie, jeśli odpowiecie sobie na pytanie, czy wolelibyście odpierać frontalny atak, czy walczyć z niebezpieczeństwem czającym się jak wąż w wysokiej trawie? I wreszcie, chociaż może zanadto się w to wgłębiam, nie można mieć frontu bez tyłu, a góry bez dołu, tak więc wcale nie jestem przekonany, że światło może istnieć bez mroku, czystość bez brudu, a dobro bez zła.

Nie zareagowałem na pierwszy klakson. Mieszkam w Nowym Jorku. Tutaj równie dobrze mógłbyś próbować nie zamoczyć się przy pływaniu, jak przejść przez ulicę, nie narażając się na obtrąbienie przez wściekłych kierowców. Tak więc obejrzałem się dopiero wtedy, gdy usłyszałem znajomy głos:

– Hej, dupku!

Furgonetka Covenant House z piskiem zatrzymała się przy krawężniku. Za kierownicą siedział Squares. Opuścił szybę i zdjął okulary.

– Wsiadaj – powiedział.

Otworzyłem drzwiczki i wskoczyłem. W środku śmierdziało papierosami, potem i przyprawami z kanapek, które rozdajemy co wieczór. Wykładzina była pokryta plamami przeróżnej wielkości i koloru. Schowek na rękawiczki był tylko pustą dziurą. Sprężyny foteli się rozłaziły.

Squares patrzył przed siebie.

– Co ty wyprawiasz, do diabła? – spytał.

– Idę do pracy.

– Po co?

– W ramach terapii.

Squares skinął głową. Przez całą noc jeździł furgonetką, niczym anioł zemsty, szukając dzieci potrzebujących pomocy. Nie wydawał się wykończony, ale też nigdy nie wyglądał kwitnąco. Miał długie włosy, jak członkowie zespołu Aerosmith w latach osiemdziesiątych, z przedziałkiem na środku i nieco tłuste. Nie przypominam sobie, żebym kiedyś widział go gładko ogolonego, ale nigdy nie miał brody ani choćby modnej szczeciny w stylu Miami Vice. W tych miejscach, których nie zasłaniał zarost, widniały ślady po ospie. Jego buciory miały starte zelówki. Dżinsy wyglądały jak zdeptane na prerii przez bizona i były zbyt szerokie w pasie, co nadawało mu ten zawsze pożądany wygląd zapracowanego fachowca. Za podwinięty rękaw koszuli wetknął paczkę cameli. Zęby miał pożółkłe od nikotyny.

– Wyglądasz jak kupa gówna – powiedział.

– W twoich ustach to komplement.

To mu się spodobało. Nazywaliśmy go Squares w skrócie od czterech kwadratów wytatuowanych na czole. Były to zwyczajne cztery kwadraciki, trzy centymetry na trzy, przypominające małe boiska do gry w klasy, jakie wciąż widuje się na placach zabaw dla dzieci. Teraz, kiedy Squares był wziętym instruktorem jogi, prowadził kilka szkół i nagrał kursy na kasety wideo, większość ludzi zakładała, że ten tatuaż to jakiś symbol mający znaczenie dla wyznawców hinduizmu. Akurat!

Kiedyś była to swastyka. Potem dodał do niej cztery kreski, zamykając kwadrat.

Trudno mi to sobie wyobrazić. Ze wszystkich moich znajomych Squares ma chyba najmniej uprzedzeń. Jest także moim najlepszym przyjacielem. I kiedy powiedział mi, w jaki sposób powstał ten tatuaż, byłem przerażony i wstrząśnięty. Nie miał zwyczaju wyjaśniać i przepraszać i, podobnie jak Sheila, nigdy nie mówił o swojej przeszłości. Odtworzyłem ją z fragmentarycznych relacji innych osób. Teraz lepiej to rozumiem.

– Dzięki za kwiaty – powiedziałem. Squares milczał.

– I za to, że przyszedłeś na pogrzeb – dodałem.

Przywiózł furgonetką grupkę znajomych z Covenant House.

Nie licząc członków rodziny, byli prawie jedynymi uczestnikami konduktu.

– Z Sunny był wspaniały człowiek.

– Taak.

Po chwili Squares dodał:

– Co za gówniana sprawa.

– Dzięki, że mi to mówisz.

– Jezu, chcę tylko powiedzieć, że prawie nikt nie przyszedł.

– Ty to potrafisz pocieszyć, Squares. Dzięki, człowieku.

– Potrzebujesz pociechy? Zrozum: ludzie to dupki.

– Pożycz mi długopis, to sobie zapiszę.

Cisza. Squares zatrzymał się na światłach i zerknął na mnie przekrwionymi oczami. Odwinął rękaw i wyjął paczkę papierosów.

– Powiesz mi, co się stało?

– Dzień jak co dzień, no nie? Tylko umarła mi matka.

– No dobra – rzekł. – Wal.

Zapaliło się zielone światło. Furgonetka ruszyła. Przed oczami stanął mi obraz mojego brata.

– Squares?

– Słucham.

– Myślę, że mój brat wciąż żyje.

Squares nie odpowiedział od razu. Wyjął z paczki papierosa i włożył go do ust.

– Niezła epifania – mruknął.

– Epifania – pokiwałem głową.

– Chodziłem na kursy wieczorowe – wyjaśnił. – Skąd ta nagła zmiana zdania?

Wjechał na mały parking Covenant House. Kiedyś parkowaliśmy na ulicy, ale ludzie włamywali się do furgonetki i w niej spali. Oczywiście nie wzywaliśmy policji, ale koszty wstawiania wybitych szyb i zepsutych zamków były zbyt wysokie. Przez jakiś czas nie zamykaliśmy samochodu, żeby chętni mogli wejść. Rano pierwszy przychodzący do pracy stukał w karoserię. Nocni lokatorzy rozumieli, w czym rzecz, i zmykali. Ten eksperyment również musieliśmy przerwać. Furgonetka przestała nadawać się do użytku. Oszczędzę wam obrazowych opisów. Bezdomni nie zawsze są przyjemni – wymiotują, brudzą, często nie są w stanie dojść do ubikacji. Wystarczy.

Wciąż siedząc w furgonetce, zastanawiałem się, od czego zacząć.

– Pozwól, że zadam ci pytanie. Czekał.

– Nigdy nie mówiłeś mi, co twoim zdaniem stało się z moim bratem.

– To jest pytanie?

– Raczej spostrzeżenie. Teraz pytanie: dlaczego?

– Dlaczego nigdy nie mówiłem, co według mnie stało się z twoim bratem?

– Tak…

Squares wzruszył ramionami.

– Nigdy nie pytałeś.

– Wiele o tym rozmawialiśmy. Znów wzruszenie ramion.

– No dobra, pytam teraz. Uważałeś, że on żyje?

– Zawsze.

– Tak po prostu.

– Przez cały czas, kiedy przytaczałem niezbite argumenty dowodzące, że to niemożliwe…

– Zastanawiałem się, kogo chcesz przekonać: mnie czy siebie.

– A ty tego nie kupowałeś?

– Nie – odparł Squares. – Nigdy.

– Ale się ze mną nie spierałeś. Mocno zaciągnął się papierosem.

– Twoje złudzenia wydawały się nieszkodliwe.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: